Kibiców z hali musieli wyganiać ochroniarze. "Szpaku" poderwał "Globus" w meczu z Niemcami

Polacy w niedzielę przegrali z Niemcami 69:72 w kwalifikacjach do mistrzostw świata. Ale grą nie rozczarowali, wręcz przeciwnie. W hali "Globus" w Lublinie porwali, o wygraną z faworytem walczyli - dosłownie - do ostatniej sekundy. Spostrzeżeniami z meczu dzieli się Piotr Wesołowicz ze Sport.pl.

"Szpaku" nadleciał!

Jeśli Aleksander Balcerowski – 21-letni środkowy szykujący się do szarży na ligę NBA – pragnie być jednym z liderów kadry, mecz z Niemcami był bardzo poważnym testem, czy jest on na to gotowy.

Zobacz wideo Zabawa w "5 sekund" z Tomaszem Majewskim. Jak odpowie wybitny sportowiec?

Ale "Szpaku" – to jego ksywa w kadrze – egzaminu się nie wystraszył i go zdał. Nie celująco – ale zdał.

W pierwszej połowie był jednak nieco w cieniu. Zdobył co prawda sześć punktów, ale jego koledzy nie umieli wykorzystać atutu mierzącego 219 cm Balcerowskiego – gry tyłem do kosza. "Szpaku" piłkę dostawał rzadko, był schowany, nie dominował.

Ale zaczął! W drugiej połowie dorzucił już 10 punktów. A przede wszystkim rządził pod tablicami, kiedy był na parkiecie rywale bali się wchodzić pod kosz. I słusznie! "Szpaku" uzbierał trzy bloki, choć obserwując jego grę zza linii końcowej wydawało się, że było ich dwa-trzy więcej.

Jeden z tych zaliczonych był tak efektowny, że Balcerowski wyskoczył do publiczności, domagając się głośnego dopingu. I tak właśnie zachowuje się – a przede wszystkim gra – prawdziwy lider.

Trójka z połowy, czyli Garbacz się przełamał

Jedną z największych niewiadomych przed meczem w Lublinie była dyspozycja Jakuba Garbacza. 27-letni strzelec w czwartkowym starciu z Izraelem był chorobliwie wręcz nieskuteczny. W Tel Awiwie spudłował wszystkie 12 rzutów za trzy. Próbował z czystych pozycji, przez ręce, z ponowienia – nie wpadło nic. Gdyby jednak trafił zza łuku przynajmniej raz albo dwa – wynik mógłby być inny.

Ale Igor Milicić w swojego gracza po jednym słabszym meczu wierzyć nie przestał. Garbacz – na co dzień gracz Syntainics MBC Weissenfels – przeciwko Niemcom wyszedł w pierwszej piątce, na rozgrzewce rzucał pewnie. Ale w meczu znów wypadł słabo.

Tym razem kłopotem nie była jednak skuteczność. Znający go z Bundesligi rywale odcięli go od gry – przez pierwsze 19 minut Garbacz oddał dwa rzuty, w tym raz za trzy. A po parkiecie biegał 16 minut.

Drgnęło dopiero 30 sekund przed końcem drugiej kwarty. Garbacz trafił z dalekiego dystansu, przez ręce, piłka wpadła mięciutko do siatki. Polak zacisnął pięść w geście triumfu i nabrał rozpędu przed drugą połową.

A w niej było lepiej. Garbacz w trzeciej kwarcie dorzucił dwie trójki, w tym jedną z połowy, równo z końcową syreną, a najczęściej krył go wyższy i lepiej zbudowany Christian Sengfelder. Polak dodatkowo bardzo dobrze bronił, wywierał presję na rywalach.

Ale w czwartej kwarcie – zmęczony ciągłym szukaniem choćby skrawka wolnego miejsca do rzutu – znów zaczął pudłować. Łącznie trafił trzy trójki na dziesięć prób. Gdyby jednak trafił zza łuku przynajmniej raz jeszcze…

Garbacz – co warto odnotować – otrzymał jednak już po meczu owację na stojąco i kilka słów otuchy.

Kto pierwszym rozgrywającym?

Po meczu z Izraelem trener Polaków przeprowadził jedną roszadę – skocznego Jakuba Nizioła zastąpił Andrzejem Mazurczakiem. A to oznaczało, że w składzie miał już aż czterech rozgrywających.

Kłopot w tym, że brakowało wśród nich zdecydowanego lidera. A to w pierwszej połowie rozwadniało ataki Polaków. Jako pierwszy w rolę playmakera wcielił się Marcel Ponitka, zaraz potem Jakub Schenk, a potem Mazurczak. Ale w pierwszej połowie blado wypadli wszyscy, na rozegraniu byli „elektryczni". Ich bilans 20 minutach? Łącznie ledwie cztery asysty i sześć strat (całej drużyny aż 13!).

Więcej treści sportowych znajdziesz też na Gazeta.pl

Po pierwszych 20 minutach kibice reprezentacji Polski mogli żałować, że Łukasz Koszarek w hali „Globus" grze przyglądał się tylko z boku, siedząc w dyrektorskim garniturze na ławce rezerwowych…

Na szczęście dla Polski później odpowiedzialność wziął na siebie Schenk – 27-latek na co dzień grający w Kingu Szczecin i którego powołanie do kadry samo w sobie było traktowane jako niespodzianka. A tymczasem to on już w pierwszej połowie kilka razy nie bał się wejść pod kosz czy rzucić pod presją za trzy, a na początku trzeciej kwarty ładnie asystował, dorzucił kolejną trójkę, słowem: z nim gra ekipy Milicicia zwyczajnie się kleiła.

Szkoda, że w połowie trzeciej kwarty złapał czwarty faul i musiał usiąść na ławce. W ostatniej kwarcie znów ładnie kierował grą, rozrzucał piłkę. A potem występował nawet jako "dwójka". I mógł nawet przesądzić o wygranej! Niestety w ostatniej akcji meczu spudłował, pomylił się. Gdyby trafił z faulem, a potem dorzucił punk z linii rzutów wolnych – mógłby do Szczecina wracać w płachcie Supermana.

I choć w sumie grał tylko 21 minut – uzbierał 21 punktów i 7 asyst. Milicić się co do niego nie pomylił.

Efekt szoku minął

Niemcy doskonale odrobili pracę domową, analizując mecz Polaków z Izraelem. I w Lublinie nie dali się zaskoczyć twardej defensywie Polaków, z której ma słynąć drużyna Milicia. To wręcz ekipa Gorbie Herberta broniła lepiej.

W pierwszej kwarcie Niemcy dali rzucić Polakom tylko 13 punktów, w całej pierwszej połowie – 30. I zmuszali gospodarzy do popełniania strat – aż 13 w pierwszych 20 minutach. Bronili wysoko, ciasno. Na szczęście biało-czerwoni w drugiej połowie opanowali nerwy, przyzwyczaili się do obrony rywala.

Goście przyjechali do Lublina bez podstawowych zawodników, którzy na co dzień występują w Eurolidze i NBA. Ale mimo to mieli w składzie czołowych graczy jednej z najlepszych lig w Europie – Christiana Sengfeldera, Dominica Lockharta czy grającego we Włoszech Robina Benzinga.

Jest na czym budować!

Bilans 0-2, który spycha nas na ostatnie miejsce w grupie, chluby nie przynosi. Ale już gra Polaków napawa optymizmem. Igor Milicić przed zgrupowaniem przynosił, że zwycięstwa już dziś nie są najważniejsze, a jego projekt – długoterminowy.

Fakt, że kibice w Lublinie jeszcze długo po końcowej syrenie zostali na trybunach, śpiewali, dziękowali reprezentantom Polski, a wychodzili dopiero wypraszani przez ochroniarzy, pokazuje, że byli z gry kadrowiczów zadowoleni.

Po ostatnich meczach za kadencji byłego selekcjonera Mike’a Taylora, kiedy skupialiśmy się niemal na wszystkim, tylko nie na grze Polaków, to miła odmiana.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.