Od strony koncepcji i przygotowania do meczu polskiej kadrze nie można nic zarzucić. Wydaje się, że nawet osłabienie w postaci drobnego urazu A.J. Slaughtera nie wpłynęło na to, co trener Mike Taylor i jego sztab mieli przygotowane. To mówienie, że Francuzów znają na wylot, także dzięki Slaughterowi, który grał u trenera Vincenta Colleta, znalazło swoje pokrycie na parkiecie.
Polacy dobrze zaczęli w ataku, świetnie bronili i wykorzystywali swoje przewagi. Szybko wymuszali straty rywali, wiedzieli, gdzie może być zagrana piłka. Mieli też pomysł na to, jak odciąć podkoszowych od podań, jak utrudnić życie obwodowym.
W pierwszej połowie funkcjonowało to bardzo dobrze, niestety w drugiej zaczęły się pojawiać błędy. Jeszcze na początku czwartej kwarty zaliczka była sześciopunktowa, ale potem Francuzi „poczuli krew”. Jeszcze mocniej naciskali, zaczęli grać agresywniej, za faule spadł Cel, problemy z kostką miał Kulig gra biało-czerwonych się posypała. Znów zabrakło detali w końcówce.
21 punktów dla Polski rzucili rezerwowi. Aż osiem z nich Michał Sokołowski, który miał świetne wejście w pierwszej połowie, choć w poprzednich meczach zbyt wielu minut na parkiecie nie spędził. Grał agresywnie, męczył lidera Francuzów Nando de Colo. Solidnie pokazali się też inni zmiennicy - Tomasz Gielo i Przemysław Zamojski. Szkoda, że odegrali większej roli po przerwie.
Od początku turnieju największym problemem Polaków jest to, że w każdym meczu mają taki moment, w którym na chwilę ich gra się sypie. Rywale wtedy podkręcają tempo, jeszcze mocniej naciskają i w ataku i w obronie, a reprezentacja Polski ma problem z odnalezieniem rytmu. Te przestoje odmieniają mecze.
W meczu z Francją źle się zaczęło dziać po przerwie, ale jeszcze siedem minut przed końcem było prowadzenie, a 2:30 przed końcem remis. Co z tego, skoro tak doświadczona drużyna jak Francja poczuła swoją szansę i zrobiła wszystko, by jej nie wypuścić. Gdy w końcówce wyszli na prowadzenie różnicą sześciu punktów, już nie dali go sobie wyrwać.
Po raz kolejny okazało się, że choć Polacy grają w coraz lepszych klubach Europy, to jednak do statusu gwiazd im wiele brakuje. W końcówkach rywale wiedzą, jak zagrać, mylą się rzadziej, spokojnie kontrolują swoją grę. Tak było w meczu z Finlandią, tak było z Francją. I wtedy też gwiazdy przejmują grę, mimo dobrego krycia rywali. Goran Dragić wygrał mecz dla Słowenii, Lauri Markkanen zapewnił wygraną Finlandii, a we wtorek Polskę załatwił Thomas Huertel. Pierwszy gra w NBA, drugi zaraz tam będzie, a trzeci właśnie zaraz rozpocznie zarządzanie atakami FC Barcelony.
Liderzy reprezentacji Polski nie trafiali, gdy gra jeszcze były na styku. Pudłował Adam Waczyński, pudłował Łukasz Koszarek, a Mateusz Ponitka nawet nie oddał rzutu przez ostatnie dwie minuty. Po części to efekt dobrej obrony rywali, ale i możliwości samych zawodników.
Kolejny trudny mecz dla Przemysława Karnowskiego, któremu brakowało nieco siły i nieco sprytu w walce o pozycje pod koszem z Kevinem Seraphinem, który parę razy samym ustawieniem nóg, wygrywał z nim walkę o pozycję, szczególnie w drugiej połowie. W końcówce zbytnio pospieszył się z próbą podania, co skończyło się stratą przy ledwie trzech punktach straty na nieco ponad minutę przed końcem.
To kolejne spotkanie, w którym nasz środkowy nie jest w stanie zdominować rywala pod koszem. W pierwszym meczu ze Słowenią to on miał problemy z Gasperem Vidmarem, mimo przewagi fizycznej. W meczu z Finlandią też nie potrafił wystarczająco mocno zademonstrować swoich podkoszowych umiejętności, dał się zdominować mniejszym rywalom. Z Francją miał solidne wejście w pierwszej połowie, w drugiej wiele dobrego nie wniósł.