Gortat wcale nie jest malutki

Marcin Gortat na podrygi w play-off NBA wybrał właściwy moment - felieton Rafała Steca.

Zobacz Gortata na żywo - weź udział w konkursie ?

Relacja na żywo od ok. 1:30 w Sport.pl. Blogujcie, komentujcie, twitujcie, blipujcie i mailujcie na zczuba.pl i zczuba@g.pl - zróbmy relację z meczu razem!

Gdyby Gortat nabroił w roku minionym - olimpijskim - podzieliłby zapewne los Roberta Kubicy, który bezczelnie zdystansował bohaterów igrzysk w plebiscycie "Przeglądu Sportowego" na sportowca roku, oburzając wytrawnych znawców tematu. Jak to, facet nie został mistrzem, a kibicowska tłuszcza mianuje go herosem nad herosami?

Werdykt wywołał zamęt w najtęższych głowach, w brawurowych analizach najdalej zaszedł chyba Robert Korzeniowski - zdezorientowany wypalił, że Kubica zawładnął wyobraźnią mas, bo prawie każdy jeździ samochodem. Zapomniał, że jeszcze więcej ludzi przebiera kończynami dolnymi w celu przemieszczania się, tymczasem on medalami wydreptanymi w chodzie nie miał szans zdetronizować Adama Małysza. Nie miał szans, choć na nartach nie lata prawie nikt.

W tym roku, dam głowę, kontrowersje wywoła Gortat. Jeśli doskoczy do szczytów rankingu, z furią dadzą mu odpór epigoni Andrzeja Fąfary z "Rzeczpospolitej", który nagość naszego króla koszykówki już obnażył. W felietonie pod pogardliwym tytułem "Siedzące gwiazdy" wyszydził "2 punkty dla Orlando Magic podczas trwającego 3 minuty i 15 sekund pobytu na parkiecie", idoli polskich kibiców zbiorowo posadził w rezerwie, nawet Jerzemu Dudkowi przebiegle zapomniał triumf w Lidze Mistrzów, który nasz bramkarz wytańczył nie pod ławką, lecz między słupkami Liverpoolu. Było w tym wywodzie rytualne załamanie rąk nad odmóżdżeniem mediów promujących byle chłystków, było też nonszalanckie bagatelizowanie zasług nadzwyczajnych jak na polskie warunki sportowców.

Sam osiągi Kubicy i Gortata podziwiam bardziej niż osiągi niektórych medalistów olimpijskich, bo bardziej nie mieszczą mi się w głowie. Gdyby pierwszy brykał w wyścigach terenowych, przyjąłbym jego brykanie obojętniej, w końcu w kraju dysponujemy wyłącznie drogami terenowymi, czyli jedną wielką bazą treningową. Kubica rozbija się jednak po torach wypolerowanych na połysk, a zatem zaprzecza naturze - zaprzecza jako przedstawiciel narodu genetycznie niezdolnego do budowy autostrad i w ogóle powierzchni jezdnych pozbawionych przeszkód. Samotnie uciekł w dzieciństwie za granicę, wyprzedził obcych, jest wielki.

Gortat wyrasta o głowę z szyją nad polskich koszykarzy, których próby wejścia do elity elit wyglądały jeszcze żałośniej niż podbijanie Zachodu przez polskich kopaczy. Chorwaci mieli Toniego Kukocza jeszcze przy boku Michaela Jordana, po boiskach zarezerwowanych ponoć wyłącznie dla Afroamerykanów panoszyli się Niemcy, Hiszpanie, Litwini i inne europejskie nacje, a nasi drągale wciąż - pomimo popularności sloganu "Hej, hej, tu enbijej" - byli na NBA za malutcy. Aż przepchał się do finału Gortat.

To byłaby jednak argumentacja silnie subiektywna, oparta na prywatnych szajbach, a wolałbym zgłębianie dylematu: "jest Gortat wielkim sportowcem czy nie jest", zracjonalizować. I odwołać się do postaci, której wybitności nikt poza notorycznymi zadymiarzami nie kwestionuje - Adama Małysza. Oczywiście bez wyzłośliwiania się, bez rachowania, ile minut spędził nasz skoczek w powietrzu, bez sprawdzania, czy aby od początku kariery nie fruwał na nartach krócej niż Gortat przepychał na parkietach NBA tylko w bieżącym sezonie.

Najpierw ćwiczenie z wyobraźni. Wymyślmy sobie nieistniejącą dyscyplinę - np. rzut ciupagą do sylwetki biegnącego dzika po uprzednim wspięciu się na siedemnastometrową linę i połknięciu bułki z bananem - którą uprawia kilka tysięcy ludzi w kilku-kilkunastu krajach, która najważniejszym sportem nie jest nigdzie. I jeszcze jedną - np. grupowe ostrzeliwanie szyszkami chronionej przez przeciwników Chatki Puchatka - którą uprawiają miliony osobników ze wszystkich kontynentów i która dla mieszkańców wielu regionów jest najpiękniejszym wynalazkiem. Czy wyższość mistrza świata w rzucie ciupagą nad specjalistą od szyszek należącym do, powiedzmy, setki najlepszych na świecie uznalibyście za ewidentną?

Wykoncypowałem przykłady ciut abstrakcyjnie, bo niemal każdy sport - zwłaszcza zespołowy - jest abstrakcyjnym zbiorem ograniczeń, które utrudniają dotarcie do abstrakcyjnego celu. Nie zamierzam umniejszać dokonań Małysza (gdyby ktoś uroił sobie, że czyniłem jakieś aluzje), żeby wywyższyć Gortata, ani na odwrót. Nie mierzę też skali sukcesu złotego medalisty liczbą jego konkurentów - i to byłoby narzędzie prymitywne, przecież nie wiemy, czy gdyby miliony zeskakiwały w weekendy z Wielkich Krokwi, Małysz wciąż nie lądowałby najdalej. Zniechęcam tylko do pokusy sprowadzania sportu do buchalterii medali, zwycięstw, punktów, minut etc. Opisywanie go bez schodzenia na poziom szczegółu często nie ma sensu, ryzykowne są zwłaszcza pobieżne porównania interdyscyplinarne. Podobnie jak absolutyzacja igrzysk, dla wielu wybitnych postaci - tenisistów, kolarzy, koszykarzy etc. - imprezy drugo- bądź trzeciorzędnej.

Spotkałem mnóstwo ludzi, którzy z przekonaniem umieszczali polskie siatkarki wyżej w globalnej hierarchii niż polskich siatkarzy, bo dwukrotnie zostały mistrzyniami Europy i obwołaliśmy je Złotkami. Zawsze chętnie im tłumaczę, że wśród kobiet najmocniejsze drużyny pochodzą z Azji i obu Ameryk, a mężczyznom łatwiej niekiedy zdobyć medal mundialu niż Starego Kontynentu.

Mieszkańców Ziemi przybywa (a Polaków ubywa), coraz więcej państw w przemyślany i zorganizowany sposób wspiera wyczynowców, wielki sport czerpie z poszerzającej się puli homo sapiens i udoskonala metody selekcji. O sukcesy, które zadowoliłyby tęskniącego za Wunderteamem Fąfarę, będzie coraz trudniej. Także olimpijskie - niby jeszcze niedawno zaciskaliśmy kciuki, żeby pływak z Gwinei Równikowej Eric Moussambani się nie utopił, ale generalnie na igrzyskach przybywa atletów wytrenowanych do granic możliwości.

Jeśli marny polski sport nie wykona księżycowego skoku w ultranowoczesność, to nawet rachunek prawdopodobieństwa skazuje nas na wieczne wspominanie zamierzchłej multimedalowej przeszłości. Pół wieku temu stanowiliśmy 1 proc. światowej populacji, jutro nasz udział spadnie do 0,5 proc. Warto umieć docenić sukcesy dostrzegalne dopiero po uważnym przyjrzeniu się, zanim rezerwowy wicemistrz - wicemistrz czegokolwiek bardziej prestiżowego niż żonglerka schabowym z kapustą - stanie się rarytasem jeszcze rzadszym niż dziś, w dołujących czasach "siedzących gwiazd". Skoro chłopaki z Bałut szarpią się już z Kobe Bryantem, to ani chybi zobaczymy na Wielkiej Krokwi wszechstronnie utalentowanych surferów z Honolulu.

Gortat: Nie mamy nic do stracenia - czytaj tutaj ?

Copyright © Agora SA