Marcin Gortat o NBA, grze w reprezentacji i swoich wadach

- Czuję się zwykłym człowiekiem - jem, piję wodę, trenuję, odpoczywam, śpię po osiem godzin dziennie. NBA i niezłe mecze w reprezentacji zawdzięczam tylko ciężkiej pracy

Początek ligi koszykarek: Mistrzem Wisła czy Lotos?

Na początku sezonu nie łapałem się do składu Orlando Magic. Czułem, że trenerzy nie mają do mnie zaufania. A przecież z większością kolegów z zespołu grałem w lidze letniej, w meczach przedsezonowych i nie wypadałem na ich tle źle. Nie zwątpiłem więc w siebie. No, może w połowie sezonu przyszedł moment załamania - trenowałem przecież po pięć godzin dziennie i dawałem radę, a na meczach siedziałem w garniturze za ławką rezerwowych. Miałem wrażenie, że 20 tysięcy kibiców patrzy na mnie, bo ciągle siedzę w tym garniturze. Nie było łatwo, ale przeczekałem zły moment. Prawie każdy pierwszoroczniak musi tego doświadczyć.

Na treningach w jakiś sposób imponowałem - założyłem się z Patrickiem Ewingiem, że wykonam wsad po odbiciu z linii rzutów wolnych, i wygrałem. Z Carlosem Arroyo był zakład, że pokonam go jeden na jeden, i też mi się udało. Raz po treningu pokazywałem sztuczki piłkarskie i też wszyscy byli zaskoczeni.

NBA, czyli drgawki po treningu

Powodem, dla którego nie grałem, było przygotowanie fizyczne. Niewystarczające. Codziennie grałem na treningu przeciwko Dwightowi Howardowi i często już po godzinie miałem dosyć. Jego dominacja i pokłady energii były dla mnie nie do pokonania. Dlatego poświęciłem się pracy na siłowni. Trenowałem cztery razy w tygodniu. Bardzo ciężko. Czasem po siłowni miałem już chęć iść do domu, a musiałem zostać na dalszą część treningu. Na hali stawiałem się o 8.30 - godzina na siłowni, gdzie do każdego ćwiczenia jest inny trener, potem kilkadziesiąt minut indywidualnego trenowania rzutów i manewrów pod koszem, wreszcie normalne zajęcia z zespołem. Czasem jeszcze basen. Były momenty, że siadałem w szatni i miałem drgawki. Musiałem szybko jeść owoce, kąpać się, iść na obiad. A w domu - sen.

W przybraniu na wadze pomógł mi dwumiesięczny pobyt mojej mamy w Orlando. Gotowała mi kilka posiłków dziennie, zyskałem pięć kilo. Ale nie byłem grubszy, tylko silniejszy. Mój poziom tłuszczu w organizmie to zaledwie 3,9 proc.

Dzięki większej sile lepiej prezentowałem się na treningu. Dwight miewał już ze mną problemy, musiał się przepychać. Pokonywałem siłą także Adonala Foyle'a, którego na początku sezonu ogrywałem tylko dzięki szybkości. 12 kilogramów, o które przytyłem w ciągu sezonu, dużo mi dało.

Zadebiutowałem w NBA 1 marca. W zespole było kilka kontuzji. Usiadłem na ławce w meczu z New York Knicks, ale czułem, że to właśnie teraz dostanę szansę. Czułem się znakomicie. Wszedłem w końcówce i zdobyłem pierwsze punkty w NBA - od linii końcowej minąłem Eddy'ego Curry'ego. On co prawda był już bardzo zmęczony, a ja byłem świeży, ale cała ławka wyskoczyła do góry, wszyscy się cieszyli. Moja radość była duża, tym bardziej że na trybunach siedziała mama.

Pierwszoroczniak, czyli czerwona część zespołu

Shaquille'a O'Neala po raz pierwszy zobaczyłem przed meczem przedsezonowym z Miami Heat. Skończyliśmy trening, ćwiczyć zaczęli rywale, a ja chciałem popatrzeć na kolegę, który grał ze mną w lidze niemieckiej. Rozmawiałem przez telefon i spoglądałem na parkiet zza kotary, która zasłaniała korytarz do szatni. Shaq nagle pobiegł na bliższy mi kosz. Był wielki jak jego konstrukcja. Zobaczył mnie i dał do zrozumienia, że w meczu zrobi mi krzywdę swoim łokciem. Ale ostatecznie nie zagrał. Na parkiecie jeszcze się z nim nie spotkałem.

Spotkało mnie kilka śmiesznych historii - przed pierwszym meczem przedsezonowym Jameer Nelson z Dwightem kazali mi wybiec pierwszemu z szatni na parkiet, a sami wstrzymali resztę zespołu w korytarzu. No i wybiegłem sam na środek boiska, 18 tys. kibiców klaskało, a zawodnicy pękali ze śmiechu. Byłem czerwony na twarzy, ale czułem, że jestem częścią zespołu.

Na jednej z imprez charytatywnych Dwight ogłosił, że jedną z nagród dla darczyńców będzie taniec z debiutantem z Polski. Całe szczęście, że nie wylosował go mężczyzna, tylko kobieta. Całkiem ładna. Tańczyliśmy do muzyki z "Titanica". Innym razem musiałem odśpiewać "Happy Birthday" na urodzinach Dwighta. A przez trzy ostatnie miesiące sezonu dowoziłem zawodnikom pączki, soki i gazety. Choć jak zacząłem grać w play-off, to ten obowiązek się skończył.

To miłe zwyczaje, w żadnym wypadku upokorzenie. W NBA taka jest po prostu rola pierwszoroczniaka. Ja byłem jedynym w zespole. W przyszłym sezonie herbatę do szatni będzie przywoził mi nasz nowy debiutant Courtney Lee.

Play-off, czyli ch... cię to obchodzi!

Nagle zacząłem grać regularnie. Po kilka minut, ale niemal w każdym meczu. W ostatnim spotkaniu sezonu zasadniczego dostałem sporo czasu, zdobyłem 12 punktów, miałem dziesięć zbiórek. Pokazałem, że umiem grać. Nie liczyłem jednak na występy w play-off - po prostu bardzo chciałem być w składzie meczowym. A zacząłem grać! Byłem podekscytowany, ale i gotowy na wszystko. Niczego się nie obawiałem, bo co złego mogło mi się przytrafić? Najgorsze, czyli walkę z Dwightem, miałem w swojej drużynie. Nikt nie skacze wyżej, nikt nie jest silniejszy, nikt tak nie dominuje. Nie ma na świecie drugiego takiego zawodnika.

Ale bardzo ciężko grało się przeciwko Rasheedowi Wallace'owi z Detroit Pistons. Rzuca, gra przodem i tyłem do kosza, jest agresywny, a także bardzo arogancki. Aczkolwiek trochę mnie chyba zlekceważył i zdobyłem przeciwko niemu kilka punktów. To znacznie wzmocniło moją pozycję w Orlando.

Wiedziałem, że moja szansa to trzy minuty, gdy zmieniam Dwighta. Miałem biegać, skakać, bronić, walczyć do upadłego. Trener mówił: zbieraj, blokuj, przeszkadzaj rywalom. Utrzymajcie wynik bez Dwighta. Byłem graczem od zadań defensywnych.

W ataku miałem próbować, ale nie na siłę. Kiedy jednak dostawałem piłkę na swoich pozycjach, to nie było możliwości, bym jej nie wykorzystał. Osiem miesięcy trenowałem takie manewry pod koszem, więc próbowałem robić to w meczu.

Po roku w NBA dojrzałem. Jestem silniejszy i stanowię zagrożenie już nie tylko pod koszem, bo lepiej rzucam także z kilku metrów. Potrafię uczyć się na błędach i jestem gotowy do podjęcia wyzwań, np. bycia liderem reprezentacji albo ciągnięcia Orlando Magic, gdy wchodzę z ławki.

Trash talking? Umiem gadać w ten sposób, ale rzadko to robię. Kiedyś wszedłem na trzy sekundy tylko po to, aby popełnić faul. Pytam Wallace'a: "Mów, gdzie pobiegniesz, bo muszę cię sfaulować". A on na to: "Ch.. cię to obchodzi, graj!". No, to grałem. Był faul. Staram się jednak nie być arogancki na parkiecie.

Detroit zniszczyło nas w półfinale konferencji. Okazało się, że mamy za krótką ławkę, a Dwight ograniczył sam siebie. Nie chodziło o to, że Pistons wiedzieli, jak go pilnować. Dwight potem rozsyłał nam SMS-y, w których brał winę za przegrany sezon. Ale to nie do końca była prawda.

Dwight Howard, czyli wielka galeria handlowa

Ma 23 lata, regularnie zdobywa ponad 20 punktów i zbiórek, przez ostatnie cztery lata nie miał przerwy i nieustanne dominuje w każdym spotkaniu. To jedyny facet na świecie, który robi takie rzeczy, ale nie można jeszcze oczekiwać, że nagle, w pojedynkę, podbije całą planetę. Potrzebuje wokół siebie grupy zdolnych ludzi.

Dwight jest dla mnie mentorem, ale poza boiskiem. Na treningu zdarza się, że to ja mam więcej uwag pod jego adresem niż on pod moim, ale on potrafi mnie nakręcić, dodać pewności siebie. Podziwiam to, jakim jest człowiekiem. Zarabia miliony dolarów, jego twarz widać wszędzie - od butelki z napojami po największe reklamy w mieście. Ma kilka samochodów, ochroniarzy, ale nie ma gangsterskiego klimatu czy złotych łańcuchów. To bardzo sympatyczny człowiek. Można z nim pogadać o rodzinie, dziewczynach, grach komputerowych, samochodach. Słyszałem różne opowieści o Kobem Bryancie, o LeBronie Jamesie czy Kevinie Garnetcie i naprawdę między nimi a Dwightem jest ogromna przepaść. Dzięki niemu czujemy się w zespole lepiej. Oddzwania, odpisuje na SMS-y, pomaga kolegom. Na co dzień nie uznaje imprez, kobiet. Jedyne, co go interesuje, to koszykówka, może gry komputerowe.

Mam z nim układ "odzieżowy". Zaczęło się od pogrzebu ojca Jameera Nelsona. Założyłem garnitur, który kupiłem sobie trzy lata temu, specjalnie na draft. Nie wyglądał źle, ale jak mnie Dwight zobaczył, to powiedział: "Przyjedź do mnie do domu". Wchodzę, a Dwight mówi: "Idź do tamtego pokoju i wybieraj spośród wszystkiego, co wisi po prawej stronie". Poszedłem i poczułem się jak w ogromnej galerii handlowej! Nawet nie zastanawiałem się, co biorę, po prostu zbierałem ciuchy z wieszaków i zanosiłem do samochodu. I dalej dostaję rzeczy od Dwighta, bo okazało się, że jego ciuchy pasują na mnie idealnie. A że on wydaje na ubrania chyba kilkaset tysięcy dolarów rocznie, to sporo zostaje dla mnie. Choć to się pewnie zmieni, bo już nie będę pierwszoroczniakiem.

Dwight jest ode mnie młodszy, ale w pewnym sensie jest dla mnie starszym bratem. Chociaż nie, raczej kuzynem. Bratem jest Hedo Turkoglu. Z nim prowadzę poważne rozmowy po serbsku. Hedo często opiekuje się mną w ciągu dnia, na wyjazdach. A czasem mówi mi na boisku: "Dzisiaj nie mam siły i będę podawał ci piłki. Bądź gotowy". Dwight nigdy by tak nie powiedział. Po meczu z Włochami, kiedy zdobyłem 28 punktów, przysłał mi SMS-a: "Czy rywale byli ślepi"?

USA, czyli imprezy, niestety, są

Jeżdżąc po Orlando, mijam domy Tigera Woodsa, Vince'a Cartera, Shaqa i innych gwiazd. Mieszkam w dobrej dzielnicy pod miastem, niedaleko mam jezioro. Mam pięć pokoi, cztery łazienki, garaż na dwa samochody. Ale auto mam jedno - BMW M5, najlepsze, jakie może być.

Czuję się w takiej okolicy bardzo dobrze i wiadomo, że mając pieniądze, piękny dom, ładne auto, zaczynam mieć też renomę. Teraz wszystko zależy od tego, jak to będę traktował. Nie zapomnę o ludziach, dzięki których tu jestem. To mój ojciec Janusz, którego podobiznę wytatuowałem sobie na klatce piersiowej i jestem dumny, że płynie we mnie jego krew. Mój przyjaciel Michał Micielski, który całe życie pomagał mi nie tylko w koszykówce, ale i w życiu codziennym. Trenerzy Saszo Obradović i Zoran Kukić, którzy dali mi impuls w życiu koszykarskim. Trener Konrad Skupień, który zaszczepił mi miłość do koszykówki. A ostatnio także mama, która została moim pierwszym kibicem. Gdyby nie ona, kilka rzeczy mogłoby się potoczyć inaczej.

Darius Miles odsunięty od gry w dziesięciu meczach

Trenujemy raz dziennie, więc czasu wolnego mam sporo. Ale byli w NBA koszykarze, którzy wykorzystywali go w nieodpowiedni sposób i już ich w lidze nie ma. Biorę lekcje hiszpańskiego, inwestuję w nieruchomości i inne rzeczy, którymi opiekuje się mój brat Filip. Ale jest i czas na zabawę - skutery wodne, paintball, strzelnica, spotkania z przyjaciółmi, kino. Imprezy? Skłamałbym, mówiąc, że ich nie ma. Ale to się dzieje pod rygorem starszyzny drużyny - jeśli oni zdecydują, że gdzieś idziemy, to nie mogę odmówić. Czasem muszę z nimi chodzić, niestety.

Marihuany w trakcie sezonu w szatni nie widzę - cztery razy w ciągu sezonu przechodzimy testy, a kary są takie, że nawet najgłupsi gracze w trakcie rozgrywek odpuszczają. Co robią po sezonie, nie wiem. Mnie to nigdy nie pociągało. Alkoholu też nie piję, bo przez cały sezon zasuwam, by być w dobrej formie fizycznej i nie chcę tego stracić przez głupią zabawę. Ale wiem, że lampkę czerwonego wina do kolacji należy wypić. Dla zdrowia.

Jesteśmy jedną z dwóch drużyn w NBA, która ma prywatny samolot. Rozkładane siedzenia, monitor dla każdego, barek z owocami, kucharz, wszystko pięknie. Chociaż raz, podczas powrotu do Orlando, zapalił się nam silnik i musieliśmy awaryjnie lądować. Ale nie panikowałem, bo spałem i nie wiedziałem, co się dzieje.

Kilka pierwszych czeków, jakie dostałem, nie miało żadnej wartości. Tu jakiś podatek, tu składka, po opłaceniu domu zostawało mi może 2 tys. dol. Teraz jest już lepiej. I ciekawostka - liga prowadzi program inwestycyjny dla zawodników: każdy co roku odkłada 15 tys., NBA dodaje taką samą sumę. Po przekroczeniu 50 lat można dostać od ligi nawet 3 mln dol.

Kijewski w Poznaniu chce odbudować koszykówkę

Dolar traci na wartości, ale mnie to nie interesuje. W tym momencie nie gram dla pieniędzy. Gdyby tak było, poszedłbym do Benettonu Treviso albo do Barcelony. Bardzo podoba mi się w Orlando i przyznam, że sytuacja, kiedy np. za rok muszę przenieść się do innego klubu NBA, byłaby ciężka. Jeśli Orlando zaoferuje mi milion rocznie, a np. Atlanta Hawks o połowę więcej, to zostaję w Orlando, bo czuję się tu wspaniale. Ale jeśli obecny klub nie doceni mojej ciężkiej pracy i zaproponuje taką samą pensję, to mogę wybrać lepszą ofertę z innego klubu. Niestety.

Z drugiej strony wiem, że opuszczenie Orlando kiedyś będzie konieczne. Ja po prostu nie mam zamiaru być przez całe życie zmiennikiem Dwighta Howarda. A jego akurat nigdy nie przeskoczę.

Reprezentacja, czyli możemy osiągnąć sukces

Na mojej szafce w szatni wisi koszulka z napisem "Polish Proud". Dostałem ją od trenera z siłowni, który ma polskie pochodzenie. Kiedy po trzech latach wróciłem do reprezentacji, czułem się trochę dziwnie. Rozstawałem się z kadrą, z zawodnikami, w nie najlepszych stosunkach. Ale widzę, że dużo rzeczy się zmieniło na lepsze. Jestem w 100 proc. zadowolony z tego, co się dzieje w reprezentacji - z gry kolegów, ze sztabu szkoleniowego, wreszcie mojego poziomu.

Tym, którzy wciąż mają mi za złe, że w ostatnich latach rezygnowałem z gry dla Polski, powiem, że nie mają zielonego pojęcia, w jakiej byłem sytuacji. Wszystkim na mnie zależało, ale powiem krótko: gdzie była reprezentacja trzy lata temu, kiedy ja jej potrzebowałem? Chciałem grać, promować się w Europie, zdobywać doświadczenie, uczyć się koszykówki. Przyjeżdżałem na zgrupowania do Andrzeja Kowalczyka, wcześniej do Veselina Maticia, ale ile u nich grałem? Epizody. Tamte przygody z kadrą niewiele mi dały. A ja teraz spełniłem swoje marzenie dzięki ciężkiej pracy.

Koralewski o amerykańskich rozgrywających: Potrzebne są konkrety

Celem w reprezentacji jest dla mnie półfinał mistrzostw Europy. Przynajmniej półfinał. Bardzo chciałbym zagrać w nim w Łodzi, przed własną publicznością, nawet mi się to od kilku miesięcy śni. Miejmy nadzieję, że PZKosz zadba o wszystko: począwszy od głupiej wody na treningach, przygotowania parkietu i wyboru hoteli. Szczegóły wpływają na przygotowanie zespołu tak samo jak nasz rytm w ciągu dnia wpływa na formę podczas meczu.

Reprezentacja była ostatnio w dołku, ale awans do półfinału jest możliwy. Zdecydowanie. Mamy zawodników, którzy prezentują solidny poziom europejski. Filip Dylewicz regularnie gra w Eurolidze, Szymon Szewczyk gra w bardzo silnej lidze rosyjskiej, Maciek Lampe jest jednym z najlepszych zawodników w Europie. Michał Ignerski jest w czołówce niskich skrzydłowych na kontynencie i ponoć budzi zainteresowanie wielu trenerów. Oprócz nich są młodzi zawodnicy, którzy mogą zespół pociągnąć, np. Krzysiek Szubarga, który zrobił ogromny postęp. I nie można zapomnieć Adama Wójcika, który w koszykówce widział wszystko, jest bogiem w Polsce. Mamy też dobrego trenera. Dlatego wierzę, że możemy osiągnąć sukces - przecież będziemy grali przed swoimi kibicami.

Jednym z moich dalekich marzeń jest zostać najlepszym koszykarzem w historii Polski. Bliższe to pozycja mocnego rezerwowego w Orlando, medal na mistrzostwach Europy, potem miejsce w pierwszej piątce w NBA. Czeka mnie dużo ciężkiej pracy.

Czy czuję się jak gwiazda? Na pewno nie. Ale ostatnio jest wokół mnie zamieszanie. Czuję się zwykłym człowiekiem - jem, piję wodę, trenuję, odpoczywam, śpię po osiem godzin dziennie. NBA i niezłe mecze w reprezentacji zawdzięczam tylko ciężkiej pracy. A każdy udany mecz dodaje mi pewności siebie. Ja czuję się pewnie.

Wady, czyli 310 km/godz.

Po pierwsze: muszę popełnić jakiś błąd ze 20 razy, aby wyciągnąć z tego wnioski i się czegoś nauczyć. Po drugie: szybko uprzedzam się do niektórych ludzi - asystent trenera od siłowni w Orlando powiedział coś głupiego o Polakach i już wiem, że jak będę miał możliwość, to utrudnię mu życie. To źle, bo mostów nie powinno się za sobą palić. Po trzecie: za szybko jeżdżę samochodem. Na autostradzie rozwijam niemożliwe prędkości, zdarza się, że przy ograniczeniu do 90 km/godz. ja mam na liczniku 310. Czasem to totalna głupota. Po czwarte: wciąż mam zbyt dużo złych nawyków na boisku.

Marcin Gortat

Urodził się w Łodzi 17 lutego 1984 roku - dokładnie 21 lat po Michaelu Jordanie. Jest synem Janusza Gortata - dwukrotnego brązowego medalisty olimpijskiego (1972, 1976) - i Alicji Gortat, wielokrotnej reprezentantki Polski w siatkówce. Najpierw uprawiał lekkoatletykę, potem piłkę nożną, w koszykówkę zaczął grać dopiero w technikum. Mierzącym 214 cm wzrostu i bardzo sprawnym fizycznie zawodnikiem zainteresowali się trenerzy RheinEnergie Kolonia - Gortat podpisał kilkuletni kontrakt i szybko się rozwijał. Zdobywał mistrzostwo i Puchar Niemiec, grał w Eurolidze. W 2005 roku został wybrany z 57. numerem draftu do NBA przez Phoenix Suns, ale prawa do niego oddano Orlando Magic. Zanim podpisał kontrakt w NBA, przez trzy lata grywał w ligach letnich. Wreszcie w 2007 roku podpisał roczną umowę z Magic, która kilka tygodni temu została przedłużona o kolejny rok. Za dwa lata polski środkowy dostanie w sumie 1,1 mln dol.

W pierwszym sezonie w NBA zagrał w 14 meczach - zdobył 28 punktów i miał 24 zbiórki. Jest pierwszym Polakiem, który wystąpił w play-off. W reprezentacji Gortat debiutował w 2004 roku i zagrał w 20 meczach. W minionym sezonie był jej najlepszym zawodnikiem.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.