Nie Marcin Gortat, nie Maciej Lampe, ale właśnie Ignerski - kapitan, 33-letni skrzydłowy, najstarszy koszykarz reprezentacji - był liderem zespołu. Zaczynał turniej w roli rezerwowego wysokiego skrzydłowego, ale jego rola rosła.
Z Gruzją grał przez 16 minut, ale w pierwszej, zupełnie nieudanej dla Polaków połowie, był jedynym, który wykonywał sensowne akcje.
Z Czechami zdobył 17 punktów w 20 minut i był tym, który w czwartej kwarcie zdobył siedem punktów z rzędu, dzięki czemu biało-czerwoni wyszli na ośmiopunktowe prowadzenie.
Z Chorwacją rzucił 22 punkty i miał 12 zbiórek - więcej niż Gortat i Lampe w sumie. W turnieju rzucał średnio po 11,4 punktu, miał po 5,8 zbiórki.
Po ostatnim meczu ze Słowenią, kiedy Lampe i Gortat jak zwykle bez słowa przeszli przez tzw. strefę mieszaną, Ignerski jakby specjalnie zatrzymał się obok najbardziej doświadczonego z polskich dziennikarzy - Marka Ceglińskiego z Polskiej Agencji Prasowej. Tak, jakby właśnie chciał porozmawiać. Zmęczony, z doskwierającym mu bólem pleców, oparł się o barierkę.
Pochylił głowę, drżał mu głos, w oczach były łzy.
- Zagrasz jeszcze w reprezentacji? - usłyszał pytanie. Przed rozpoczęciem przygotowań Ignerski zapowiedział, że jeśli kadra w Słowenii nie osiągnie sukcesu, to skończy reprezentacyjną karierę.
- Z tym trenerem być może zagram. Jeśli ten trener zostanie i będzie mnie potrzebował, to na pewno wrócę - odpowiedział Ignerski. I tłumaczył, co się stało z zespołem w turnieju.
- Zły początek, za duża presja na niektórych. Wydaje mi się, że niektórzy zapomnieli, że wygrywa się zespołem, całą dwunastką. Tylko w ten sposób można walczyć. Pomagać sobie. Nie tylko poza parkietem, ale przede wszystkim na parkiecie. Obroną, która się wygrywa w dzisiejszej koszykówce mecze, agresywnością. Po prostu. Nikt nie da niczego za nazwiska. Wszystko trzeba wyrwać. Na wszystko trzeba sobie zasłużyć - mówił.
- Kiedy to zrozumieli wszyscy w drużynie? - pytaliśmy. - Nie wiem, czy zrozumieli. Nie chcę nikogo krytykować. Chciałem im podziękować, bo było to naprawdę dobre lato z zespołem. Szkoda, żeśmy zawiedli kibiców, was, dziennikarzy. Ale naprawdę była duża presja. Balon się na dużo napompował.
- Mówiliśmy, żeby zacząć dobrze, ale zły początek spowodował, że każdy chciał na siłę próbować sam, a w koszykówce można wygrać tylko zespołem - dodał Ignerski.
- Teraz odpocznę z rodziną od koszykówki. Chociaż w tym roku znowu nabrałem do niej ochoty. Tak przykro, że przegraliśmy dwa kluczowe mecze z Czechami i Chorwacją. Mecz z Hiszpanią to już rzeczywiście, wstyd było na to patrzeć. Możemy tylko za to przeprosić, ale zespół był tak zdołowany, zrujnowany psychicznie. W takim stanie naprawdę ciężko się gra.
- Ale ze Słowenią wróciliśmy i pojedziemy do domu, myśląc o ostatnim meczu, że jednak coś znaczymy, że potrafimy grać. Mam nadzieję że wszyscy zrozumieli, co należy robić, by właśnie takie mecze wygrywać - dodał Ignerski.
Czy zagra za rok w eliminacjach do następnych ME? - Mam w sobie pełno energii. Z tym trenerem jestem w stanie wrócić do gry w kadrze - stwierdził.
Zwykle tego nie robimy, ale po tej rozmowie, po wszystkich trudnych rozmowach, od których Ignerski na turnieju nie uciekał, ale przede wszystkim po jego grze, która dawała kibicom nieliczne chwile radości, stojąc w grupce dziennikarzy, kapitanowi drużyny podziękowaliśmy. Turniej się nie udał, rozczarowanie jest duże, ale nie wszyscy go przegrali z kretesem. Na pewno nie Ignerski.
- Brawo "Iggy"! - krzyknąłem, a niech tam. To była wyjątkowa chwila, impuls.
Odwrócił się, kiwnął ręką.
Niech wróci za rok.