TBL. Pyszniak: Nigdy nie interesował mnie marazm

- Zawsze stawiałem sobie wysokie cele - w Kętrzynie, w Olsztynie, w Gdańsku. W Tarnobrzegu, kiedy przyjechałem, ambicji nie było, a zespół od 30 lat grał w II lidze. Mnie to nie satysfakcjonowało i postanowiłem coś zmienić. Udało się, bo jako trener i prezes w jednej osobie zawsze potrafiłem pewne rzeczy zorganizować - mówi trener i prezes Siarki Tarnobrzeg Zbigniew Pyszniak.

52-letni Pyszniak w latach 80. był jednym z najlepszych strzelców ekstraklasy grając w Stali Bobrek Bytom, wcześniej zdobył dwa brązowe medale ze Startem Lublin. Występował w reprezentacji, a karierę kończył w Siarce Tarnobrzeg. Potem został trenerem, a z czasem także prezesem klubu. W 2010 roku Siarka Pyszniaka wywalczyła historyczny awans do ekstraklasy.

Po zwycięstwie 92:88 z Polpharmą Starogard Gd. w pierwszym meczu, drużyna z Tarnobrzegu przegrała jednak aż dziewięć spotkań z rzędu. Pyszniak udzielił Sport.pl wywiadu przed tą dziewiątą porażką - 84:98 z AZS Koszalin.

Pyszniak trener: Ten sezon to dla nas lekcja

Łukasz Cegliński: Dlaczego Siarka przegrywa?

Zbigniew Pyszniak: Nie wiem, czegoś nam brakuje. Na pewno liderów, takich prawdziwych. Takich, którzy w każdym momencie meczu, a przede wszystkim w końcówce, będą mieli kontrolę nad drużyną.

Nasi zawodnicy nie grają tak, jak się tego po nich spodziewaliśmy. Słabiej niż w Stali Stalowa Wola spisuje się Marek Miszczuk, którego polecał mi mój asystent Bogdan Pamuła. Zawodzi Michał Baran, trochę lepiej gra Bartosz Krupa. Wojciech Barycz, na którego liczyliśmy, znów doznał urazu, ma problem ze ścięgnem Achillesa, szykuje mu się dłuższa przerwa. Ogólnie dla Polaków poziom ekstraklasy okazał się za wysokim.

Daniela Walla można wyróżnić?

- Za walkę, za to, jak pokazuje, że chce walczyć, na pewno tak. Ale już za ostatnie występy niekoniecznie. Za bardzo uwierzył w swój rzut, we Włocławku aż pięć razy próbował rzucać z dystansu.

A Amerykanie?

- Też nie jesteśmy z nich zadowoleni. Kevin Goofney miewa mecze świetne, ale gra bardzo nierówno. Stanley Pringle miał dobry początek, ale teraz zaczyna kombinować - raz chce tylko podawać, raz tylko rzucać. Louis Truscott nie potrafi grać tyłem do kosza, a Michael Deloach po prostu nas rozczarował. Trzeba sobie otwarcie powiedzieć - źle wybierałem zawodników, dla mnie to też pierwsze starcie z ekstraklasą w tej roli. Teraz byłbym cwańszy, wiedziałbym, że trzeba mieć przede wszystkim bardzo dobrego gracza na obwodzie i pod koszem. Tam mocne punkty ma np. Polonia Warszawa i widać to w wynikach.

Jaka jest atmosfera w drużynie po tylu porażkach?

- Wiadomo, że mogłaby być lepsza, coś w chłopakach siadło. Ale będziemy się starać walczyć. Zresztą my wcale nie gramy tak fatalnie - nie udały nam się spotkania w Zielonej Górze, Zgorzelcu i u siebie z Polonią, ale w pozostałych graliśmy przyzwoicie, a nawet mogliśmy wygrać. Z PBG przegraliśmy jednym punktem, z Czarnymi po dogrywce. Raz niepotrzebnie faulował Eric Taylor, raz źle końcówkę rozegrał Bartosz Krupa. Mieliśmy trochę pecha.

Jaka jest różnica między I ligą, a ekstraklasą?

- Przepaść. Dynamika, intensywność gry, jej tempo, obrona. Bardzo mocni są koszykarze, Amerykanie, na pozycjach obwodowych - dla pierwszoligowców są za szybcy, za silni. Dla nas wszystkich w Siarce ten sezon to wielka lekcja.

Przed sezonem mówił pan o celu, jakim jest awans do play-off, teraz walczycie o utrzymanie. Jak ocenia pan szanse?

- Dużo zależy od sobotniego meczu. Jeżeli go wygramy, to będziemy na równi z Koszalinem i nie będziemy tracić dużo do zespołów przed nami. Będziemy walczyć. Jeżeli jednak przegramy, to morale drużyny ciężko będzie podnieść. Może być wtedy bardzo źle, ale trudno. Ja głowy w piasek nie będę chował, bo zawsze wychodzę z założenia, ze lepiej mierzyć wysoko. Wolałem awansować do ekstraklasy, nawet kosztem spadku, niż ciągle tkwić w tej I lidze. Awans do ekstraklasy, otoczka spotkań w niej, pełne trybuny na każdym meczu, znani rywale, to wszystko pokazało władzom miasta, sponsorom, działaczom, że warto było wchodzić na ten poziom.

A o play-off mówiłem, bo co miałem mówić? Cele trzeba sobie stawiać wysokie, a jak te dwa zwycięstwa by nam nie uciekły, to nasza sytuacja nie byłaby taka zła.

Pyszniak prezes: Siarka jest wizytówką miasta

Teraz przestaję pytać trenera Zbigniewa Pyszniaka, a zaczynam prezesa Zbigniewa Pyszniaka. Jak pan oceni pracę trenera?

- W innych klubach zmiana już by nastąpiła, ale ja już mówiłem - jeśli jest ktoś, kto chciałby to poprowadzić, to ja się stołka nie będę trzymał. Już jutro może mnie w klubie nie być - ani w roli trenera, ani prezesa. Bycie trenerem to płynna sytuacja - proszę spojrzeć na Amerykanina w Koszalinie, na Griszczuka we Włocławku. Ja znów powtórzę - dwie, trzy wygrane w meczach, o których mówiłem i ocena Siarki byłaby zupełnie inna. Zespół w ekstraklasie prowadzę po raz pierwszy - przyznaję, realiów nie znałem, gdyby mógł zacząć jeszcze raz, to byłbym mądrzejszy. Pomaga mi trener Pamuła, który rok temu prowadził Stal, ale może nasze wizje się różnią? Poza tym ja dotąd pracowałem bez asystenta i nie jest łatwo przywyknąć mi do tego, że mam kogoś obok siebie.

Można powiedzieć, że cały Tarnobrzeg uczy się ekstraklasy?

- Na pewno. Tym bardziej, jeśli porównamy liczbę osób pracujących w innych klubach z Siarką. W Tarnobrzegu jestem ja i Jarek Bogusław, dyrektor klubu. To wszystko, dwóch ludzi. Czasem brakuje nam czasu, ale na tylu pracowników mamy pieniądze, a nie chcemy funkcjonować na kredyt tak, jak to było ostatnio w Jarosławiu czy Stalowej Woli. Znicz i Stal przesadzały i już ich nie ma.

Wie pan, mnie nigdy nie interesował marazm. Zawsze stawiałem sobie wysokie cele - w Kętrzynie, w Olsztynie, w Gdańsku. Trener Andrzej Kuchar powiedział mi kiedyś: "Stawiaj sobie wysokie cele i do nich dąż. Tylko w ten sposób możesz coś osiągnąć." W Tarnobrzegu, kiedy przyjechałem, ambicji nie było, a zespół od 30 lat grał w II lidze. Mnie to nie satysfakcjonowało i postanowiłem coś zmienić. Udało się, bo jako trener i prezes w jednej osobie zawsze potrafiłem pewne rzeczy zorganizować. W klubie zawsze starczało pieniędzy m.in. dlatego, że nie trzeba było płacić dwóm osobom.

W I lidze były jednak sytuacje, w których ogłaszał pan rezygnację, a po kilku dniach znów był pan trenerem.

- Wiem, kiedy, jak i dlaczego odejść, żeby to coś dało. Rezygnowałem z prowadzenia drużyny, bo uważałem, że potrzeba zmienić atmosferę - pierwszym trenerem zostawał mój asystent, ale ja i tak stałem z boku i decydowałem. Zmieniał się tylko szyld. Byłem zawodnikiem, jako prezes zwalniałem już kilku trenerów i wiem, jak to działa.

Ja zresztą nie jestem zawodowym trenerem. Prowadzę drużynę, bo lubię, dla przyjemności, satysfakcji, udowodnienia czegoś. I w sumie można powiedzieć, że już się sprawdziłem, bo awansowałem do ekstraklasy, a na dodatek Siarka nie odstaje w niej pod względem organizacyjnym. W dwie osoby załatwialiśmy Amerykanów, mieszkania, sponsorów, sprawy związane z licencjami. Udało nam się, liga nie ma do nas zastrzeżeń.

Teraz mam tylko nadzieję, że będziemy grali w miarę dobrze. Możemy nawet przegrywać, ale oby poziom gry był solidny. Po sezonie chcę mieć argument w rozmowach z władzami miasta i ligi, że zasługujemy na dziką kartę na preferencyjnych zasadach. Z drugiej strony idziemy jednak trochę w nieznane, bo po 12 latach w Tarnobrzegu nastąpiła właśnie zmiana na stanowisku prezydenta, są nowi wiceprezydenci i połowa rady miasta. Pieniądze w budżecie miasta mamy zabezpieczone i mam nadzieję, że nic się nie zmieni. Jestem dobrej myśli, bo wszyscy w Tarnobrzegu przyznają, że to Siarka jest teraz jedyną wizytówką miasta.

Organizatorem jest pan sprytnym - sześć lat temu Siarka spadła z I do II ligi, ale zamieniła się miejscami z Albą Chorzów i utrzymała poziom rozgrywek.

- To miała być zamiana - Zbigniew Mardoń, ówczesny prezes i trener Alby, miał niełatwą sytuację na Śląsku i umówił się z nami, że jeśli zostanie trenerem w Siarce, to Alba odstąpi nam miejsce w I lidze. To była nasza wspólna inicjatywa, znaliśmy się z Mardoniem wiele lat, on wiedział, że mamy w Tarnobrzegu ambicje wyższe niż tylko I liga. Oba kluby złożyły odpowiednie pisma i oświadczenia i dopiero później okazało się, że i tak musimy zapłacić 20 tys. złotych za dziką kartę.

Po pierwszej rundzie Mardoń został jednak zwolniony, zastąpił go Czesław Daś, a w nowym sezonie - Zbigniew Pyszniak. Patrząc na te zmiany z boku można powiedzieć, że Pyszniak ładnie to rozegrał...

- Daś utrzymał zespół w I lidze, ale chciał potem za dużej podwyżki, więc odszedł. A Mardoń miał wcześniej gwarantowany kontrakt na dwa lata, ale posprzeczał się z członkami zarządu klubu, w którym byli dyrektorzy przedsiębiorstw, naczelnicy, przedstawiciele miasta. Mardoń zaczął się z nimi boksować, więc oni mu podziękowali. Ja w tym udziału nie brałem.

Pyszniak koszykarz: Ojciec kazał mi grać w kosza

Jak to się stało, że związał się pan z Tarnobrzegiem?

- Kiedy wróciłem do Polski z Węgier, znów zacząłem grać w Starcie Lublin, walczyliśmy o awans do ekstraklasy. Przegraliśmy z Polonią Przemyśl, a potem - pechowo - baraże z Polonią Warszawa. Lubelscy działacze wymyślili sobie, że to moja wina, że ja niektóre mecze odpuszczałem. Posądzano mnie o bzdury i postanowiłem odejść. Stanisław Szwedo zadzwonił, że w Tarnobrzegu chcą budować zespół - z Lublina to niedaleko, kartę zawodniczą miałem na ręku. Miałem nazwisko, umiejętności, zacząłem grać w Siarce. Zamieszkałem w Tarnobrzegu, prowadzę tu teraz działalność gospodarczą, mam trzy restauracje. Z koszykówki już nie żyję, ja się w nią bawię. Jako trener nie biorę pieniędzy z klubu.

Pański pierwszy epizod gry w Starcie pod koniec lat 70., to m.in. obwodowy duet z pierwszym Amerykaninem w Polsce Kentem Washingtonem.

- On był rozgrywającym, ja rzucającym. Takiego gracza jak Kent brakuje nam teraz w Siarce - efektownego i efektywnego. Washington przez dwa lata trenował z Harlem Globetrotters i ośmieszał największe polskie gwiazdy - Kijewskiego, Młynarskiego, Jurkiewicza, wszystkich. Robił to elegancko, fajnie, a na dodatek skutecznie. W Lublinie Start chciało oglądać 14-15 tys. osób, na sparingi przychodziło po kilka tysięcy.

Washington przyjechał do Lublina w trakcie sezonu i od razu zapytał ile jest meczów do końca i czy jak wygramy wszystko, to zdobędziemy mistrzostwo. Wszyscy zaczęli się pukać w głowę tak, jak w trzy lata temu pukali się w Tarnobrzegu, kiedy powiedziałem, że awansujemy do ekstraklasy. A ja ją zrobiłem.

Ze Startem zrobiliście dwa brązowe medale - największe sukcesy w historii klubu.

- I w obu latach przegrywaliśmy pechowo półfinały - z Resovią i Wybrzeżem Gdańsk. Mogliśmy mieć minimum wicemistrzostwo. Washington wniósł do ligi wiele.

Pan był świetnym snajperem, a rzucał nietypowo - z wyprostowanych rąk.

- Rzucać uczyłem się sam, byłem koszykarskim samoukiem. Pochodzę z Kętrzyna, gdzie nie ma koszykarskich tradycji i ważne było to, żeby zdobywać punkty, a nie rzucać w ładnym stylu. Dlatego do dziś uważam, że jeśli zawodnik ma złą technikę, ale trafia, to trener nie powinien ingerować. Ja, jako trener, wierzę w praktykę, a nie teorię. Wykresy, zasady, prawidła dają podstawy teoretyczne, ale ja wolę, jak zawodnik świetnie umie dwa, trzy manewry czy zagrania, które potrafi wykorzystać w meczu. Ja właśnie dwa, trzy manewry potrafiłem wykonać z zamkniętymi oczami i wiedziałem, że to przyniesie skutek. Jak ktoś umie wszystko po trochu, to często nie umie nic, bo w konkretnej sytuacji w meczu okazuje się, że brakuje mu tego, tego i tego.

Dlaczego został pan koszykarzem?

- Ojciec kazał!

Też był koszykarzem?

- Nie, uczył wuefu. Mama też była nauczycielką - od matematyki. Ja chciałem grać w piłkę - byłem nawet na spartakiadzie w reprezentacji województwa olsztyńskiego. Grałem w ataku, jako lewoskrzydłowy. Ojciec bardziej lubił jednak koszykówkę - pchał mnie na treningi, na piłkę chodziłem po cichu. W końcu jednak szybko urosłem, ojciec nalegał coraz bardziej i zostałem koszykarzem.

Z Kętrzyna przeniosłem się do technikum samochodowego w Olsztynie, gdzie grałem w Stomilu, który ściągał najzdolniejszych chłopców z całego województwa. Pojechałem na mistrzostwa Polski rocznika 1955, choć byłem trzy lata młodszy. Zobaczyli mnie tam działacze z Włocławka i zaproponowali grę u nich. Nie wiedziałem, co zrobić, więc poprosiłem o radę trenera Perskiego ze Spójni Gdańsk. Ten, kiedy dowiedział się, że jestem z rocznika 1958, to wziął mnie do siebie. W Spójni grałem w reprezentacji województwa, rywalizowałem już z najlepszymi w kraju. Trafiłem do kadry kadetów, potem juniorów.

Potem był Lublin i dwa brązowe medale - to był pana najlepszy moment w karierze?

- Jeśli chodzi o osiągnięcia drużynowe, to tak. Indywidualnie lepszym koszykarzem byłem potem w Stali Bobrek Bytom. Z Wojtkiem Szaratą przyszliśmy do czwartej drużyny II ligi i od razu awansowaliśmy do ekstraklasy, chociaż takie same ambicje miała wówczas Polonia Warszawa. W połowie lat 80. ze Stalą zdobywaliśmy piąte i szóste miejsce, a ja byłem w najlepszej piątce strzelców. Prowadzono też rankingi na gracza meczu i w tej klasyfikacji raz byłem trzeci za Washingtonem, który wówczas grał już w Sosnowcu oraz Dariuszem Zeligiem.

Wspomniał pan Wojciecha Szaratę, który w 1983 roku tragicznie zginął podczas podróży na mecz.

- Jechaliśmy do Poznania na ostatni mecz sezonu. Lech musiał z nami wygrać, żeby zapewnić sobie mistrzostwo. Wyjechaliśmy z Bytomia, pogoda była piękna, a droga prosta. Przed nami jechał ciągnik z przyczepą. Odbił w prawo, kierowca autokaru zaczął go wyprzedzać, a ten, bez żadnego sygnału, nagle zaczął skręcać w lewo, w polną drogę. Pech chciał, że w momencie uderzenia Wojtek stał, bo kładł akurat na siedzeniu jednego ze swoich synów. Poleciał na przód autokaru i uderzył głową w metalową listwę na środku przedniej szyby. Zginął na miejscu. Ja też od tamtej pory mówię, że ziemię wąchałem już od spodu.

Z Bytomia wyjechał pan na sześć lat na Węgry - kusiły zarobki czy poziom gry?

- Polacy byli wówczas na Węgrzech w cenie - momentami grało nas tam aż 14, a dwóch trenerów prowadziło drużyny. Na Węgrzech można było zarobić, a poza tym było to jakieś nowe wyzwanie. W tamtejszej lidze mogło grać po dwóch obcokrajowców w drużynie, a Polacy mieli dobrą opinię, bo pionierzy - np. Międzik czy Chudeusz - grali tam bardzo dobrze. Na Zachód wyjechać było ciężko, na Węgry - łatwiej. A zarobki były większe niż w Polsce.

Synowie grają w koszykówkę?

- Starszy, Michał, próbował, ale musiał przestać, bo miał problemy z piszczelami. Teraz, w Siarce, próbuje młodszy Piotrek. Ma 18 lat, jest rozgrywającym. Starszy też rozgrywał, choć trochę więcej rzucał. Bardziej jak ja.

Copyright © Agora SA