Ostatnia sekunda, twój zespół przegrywa, nie ma czasu na oddanie piłki. Rzucasz, kibice wstrzymują oddech, syrena wyje. Jest! Kosz! Zwycięstwo!
Tak wyglądała ostatnia akcja piątkowego meczu PGE Turowa Zgorzelec z Treflem Sopot - kandydatów do mistrzostwa Polski. Trefl wygrywał 75:74, ale Turów miał kilka sekund i piłkę. Podanie dotarło do Piotra Stelmacha, a ten wyboru nie miał - musiał rzucać za trzy punkty. Trafił!
- Zastanawiam się, jak to wpadło do kosza, bo piłka wyślizgnęła mi się z rąk. Byłem pewny, że uderzy w górny kant tablicy - śmiał się po meczu Stelmach, który wyrasta na specjalistę od zwycięskich rzutów. W zeszłorocznym play-off, grając jeszcze w Zielonej Górze, w ostatniej sekundzie trafił do kosza w Słupsku. Gdyby spudłował, Czarni wygraliby serię 3-1 i awansowali do półfinału. A tak zrobiło się 2-2, a spotkanie nr 5 wygrał Zastal.
Przed Stelmachem w Polsce było jednak wielu graczy, których rzuty w ostatnich sekundach zmieniały wyniki. Z najnowszej historii wszyscy pamiętają rzut Jacka Krzykały z 20 metrów, który w październiku 1998 roku dał zwycięstwo Śląskowi we Włocławku. Osiem lat później Ron Johnson, też ze Śląska, rzutem rozpaczy z połowy boiska nie tylko sprawił, że jego zespół wygrał w Koszalinie, ale zdecydował też o zmianach w tabeli i parach w play-off.
W 2008 roku Anna DeForge z Wisły specjalnie spudłowała rzut wolny, złapała w rogu boiska odbitą od obręczy piłkę, trafiła stamtąd za trzy i doprowadziła do dogrywki w Gdyni w meczu decydującym o mistrzostwie Polski. Wisła wygrała i zdobyła tytuł.
Wśród tych pamiętnych rzutów są też zapomniane. Takie jak ten sprzed 44 lat, który dał Legii mistrzostwo Polski. Wykonał go jeden z najlepszych koszykarzy w historii kraju - Andrzej Pstrokoński.
33-letni wówczas weteran, który z Legią związany był przez całą karierę, równolegle trenował już żeńską reprezentację Polski i zbliżał się do końca swoich występów na boisku. Grywał coraz mniej, ale w ostatnim meczu sezonu, kiedy Legia grała w Gdańsku z Wybrzeżem, wystąpił. - Przyszła końcówka spotkania, ktoś spadł za faule i trener Stefan Majer powiedział do mnie: "Wchodź i ratuj nas" - wspominał Pstrokoński w rozmowie z Legioniści.com.
Przed ostatnią akcją było 77:77. Play-off jeszcze wówczas nie rozgrywano, więc zwycięstwo Legii dawało jej tytuł, a porażka sprawiała, że mistrzem zostałaby Wisła lub Śląsk. - Po wznowieniu gry spod własnego kosza piłkę dostał Jacek Dolczewski lub Włodzimierz Trams - ja już nie pamiętam, a przyznają się obaj. W każdym razie któryś z nich podał do mnie, gdzieś w okolice stolika sędziowskiego. Wszyscy krzyczeli: "Rzucaj!", bo to była ostatnia sekunda spotkania. Zrobiłem krok, rzuciłem jeszcze sprzed linii środkowej i nagle w hali zapanowała potworna cisza...
- Ta piłka jakby godzinę leciała i wszyscy ją obserwowali, ja również. Leci, leci i klap... wpadła czyściuteńko. Tylko słychać było trzepnięcie siatki zamocowanej do obręczy. Mecz został od razu zakończony - wygraliśmy i zdobyliśmy mistrzostwo Polski! - opowiadał Pstrokoński.
Był to ostatni z siedmiu tytułów Legii, której mistrzowski okres (1956-69) wyznacza m.in. kariera Pstrokońskiego. Obecnie Legia występuje w drugiej lidze, czyli na trzecim poziomie rozgrywkowym.