Rzut, który przesądził o mistrzostwie Polski

- Ta piłka jakby godzinę leciała i wszyscy ją obserwowali, ja również. Leci, leci i klap... wpadła czyściuteńko - wspominał Andrzej Pstrokoński swój rzut z 1969 roku, który dał tytuł Legii Warszawa.

Ostatnia sekunda, twój zespół przegrywa, nie ma czasu na oddanie piłki. Rzucasz, kibice wstrzymują oddech, syrena wyje. Jest! Kosz! Zwycięstwo!

Tak wyglądała ostatnia akcja piątkowego meczu PGE Turowa Zgorzelec z Treflem Sopot - kandydatów do mistrzostwa Polski. Trefl wygrywał 75:74, ale Turów miał kilka sekund i piłkę. Podanie dotarło do Piotra Stelmacha, a ten wyboru nie miał - musiał rzucać za trzy punkty. Trafił!

- Zastanawiam się, jak to wpadło do kosza, bo piłka wyślizgnęła mi się z rąk. Byłem pewny, że uderzy w górny kant tablicy - śmiał się po meczu Stelmach, który wyrasta na specjalistę od zwycięskich rzutów. W zeszłorocznym play-off, grając jeszcze w Zielonej Górze, w ostatniej sekundzie trafił do kosza w Słupsku. Gdyby spudłował, Czarni wygraliby serię 3-1 i awansowali do półfinału. A tak zrobiło się 2-2, a spotkanie nr 5 wygrał Zastal.

Przed Stelmachem w Polsce było jednak wielu graczy, których rzuty w ostatnich sekundach zmieniały wyniki. Z najnowszej historii wszyscy pamiętają rzut Jacka Krzykały z 20 metrów, który w październiku 1998 roku dał zwycięstwo Śląskowi we Włocławku. Osiem lat później Ron Johnson, też ze Śląska, rzutem rozpaczy z połowy boiska nie tylko sprawił, że jego zespół wygrał w Koszalinie, ale zdecydował też o zmianach w tabeli i parach w play-off.

W 2008 roku Anna DeForge z Wisły specjalnie spudłowała rzut wolny, złapała w rogu boiska odbitą od obręczy piłkę, trafiła stamtąd za trzy i doprowadziła do dogrywki w Gdyni w meczu decydującym o mistrzostwie Polski. Wisła wygrała i zdobyła tytuł.

Wśród tych pamiętnych rzutów są też zapomniane. Takie jak ten sprzed 44 lat, który dał Legii mistrzostwo Polski. Wykonał go jeden z najlepszych koszykarzy w historii kraju - Andrzej Pstrokoński.

33-letni wówczas weteran, który z Legią związany był przez całą karierę, równolegle trenował już żeńską reprezentację Polski i zbliżał się do końca swoich występów na boisku. Grywał coraz mniej, ale w ostatnim meczu sezonu, kiedy Legia grała w Gdańsku z Wybrzeżem, wystąpił. - Przyszła końcówka spotkania, ktoś spadł za faule i trener Stefan Majer powiedział do mnie: "Wchodź i ratuj nas" - wspominał Pstrokoński w rozmowie z Legioniści.com.

Przed ostatnią akcją było 77:77. Play-off jeszcze wówczas nie rozgrywano, więc zwycięstwo Legii dawało jej tytuł, a porażka sprawiała, że mistrzem zostałaby Wisła lub Śląsk. - Po wznowieniu gry spod własnego kosza piłkę dostał Jacek Dolczewski lub Włodzimierz Trams - ja już nie pamiętam, a przyznają się obaj. W każdym razie któryś z nich podał do mnie, gdzieś w okolice stolika sędziowskiego. Wszyscy krzyczeli: "Rzucaj!", bo to była ostatnia sekunda spotkania. Zrobiłem krok, rzuciłem jeszcze sprzed linii środkowej i nagle w hali zapanowała potworna cisza...

- Ta piłka jakby godzinę leciała i wszyscy ją obserwowali, ja również. Leci, leci i klap... wpadła czyściuteńko. Tylko słychać było trzepnięcie siatki zamocowanej do obręczy. Mecz został od razu zakończony - wygraliśmy i zdobyliśmy mistrzostwo Polski! - opowiadał Pstrokoński.

Był to ostatni z siedmiu tytułów Legii, której mistrzowski okres (1956-69) wyznacza m.in. kariera Pstrokońskiego. Obecnie Legia występuje w drugiej lidze, czyli na trzecim poziomie rozgrywkowym.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.