NBA. Bulls mają patent na Heat

W niedzielę Heat po raz trzeci w sezonie przegrali z Chicago Bulls. Przed własną publicznością ulegli 96:97, a rzutów w ostatnich sekundach nie trafili LeBron James i Dwyane Wade. Bulls dzięki zwycięstwu umocnili się na drugim miejscu na wschodzie.

Niedzielny mecz był godny fazy play-off. Wiele wskazuje na to, że oba zespoły mogą na siebie wpaść już w drugiej rundzie. W tej chwili Bulls i Heat walczą o drugie miejsce na wschodzie, na razie minimalnie lepsi są koszykarze w Chicago. Tak jak minimalnie byli lepsi w niedzielę, gdy wykorzystali błędy Heat.

27 punktów dla Bulls rzucił Derrick Rose, a wielka trójka z Miami zdobyła odpowiednio 26 (LeBron James), 23 (Chris Bosh) i 20 (Dwyane wade) punktów, ale w decydujących momentach najważniejsze akcje w Heat wykonywał nie Wade czy Jamesa, a Mario Chalmers. Najpierw trafił trójkę na remis (84:84), a 26 sekund przed końcem dał ekipie z Miami prowadzenie 86:84 po wejściu pod kosz. Ale to Bulls wygrali - trzy z czterech ostatnich rzutów wolnych wykorzystał Luol Deng, a gwiazdy Heat w ostatnich 16 sekundach nie po trafiły zadać zwycięskiego uderzenia mimo próby Jamesa spod kosza i rzutu rozpaczy Wade'a.

Dla Heat była to czwarta porażka w ostatnich pięciu meczach. Zespół Erica Spoelstry ma ogromne problemy z zespołami, które wygrały ponad połowę spotkań, regularnie przegrywa z pretendentami do tytułu. W ostatnich dniach Heat są specjalistami od marnowania wypracowanej wcześniej przewagi. W poprzednim tygodniu roztrwonili 24 punkty zaliczki w meczu z Orlando Magic, w niedzielę mieli na początku trzeciej kwarty nawet 11 punktów przewagi, ale nie byli w stanie jej obronić.

Do tego nie trafiają w końcówkach. Jak wyliczył serwis ESPN Heat tylko raz w tym sezonie zdobyli punkty z gry w ostatnich 10 sekundach meczu jeśli przegrywali trzema lub mniej punktami w czwartej kwarcie lub dogrywce. Próbowali w sumie 18 razy, z czego dwukrotnie w meczu z Bulls. Nieskutecznie. Z Wadem i Jamesem w składzie wydaje się to nieprawdopodobne.

Zmiana a la Heat, zmiana a la Bulls

Latem Heat i Bulls byli w podobnej sytuacji, oba zespoły były gotowe na rewolucję, która miała ich zrobić faworytami do tytułu. Ścieżki wybrali inne.

Heat do mega gwiazdy Dwyane'a Wade'a sprowadzili dwie inne mega gwiazdy - LeBrona Jamesa i Chrisa Bosha, których otoczył cały zastęp zadaniowców jak specjalista od trójek James Jones czy nastawiony defensywnie środkowy Eric Dampier. Spodziewano się, że lokomotywa z "South Beach" oparta na "wielkiej trójce" bez przystanków pojedzie od początku sezonu do wielkiego finału. Droga okazała się bardziej wyboista, a TGV z Miami jedzie momentami jak osobowy do Łowicza.

W Chicago poszli inną drogą. Latem nie szukali za wszelką cenę wielkich gwiazd, postanowili, że zrobią solidny zespół. Ściągnęli z Boston Celtics trenera Toma Thibadea - specjalistę od defensywy, który nigdy wcześniej nie był pierwszym trenerem w NBA. Z Utah Jazz przyszedł Carlos Boozer, który przez większość kariery gra przyzwoicie, a najlepiej w ostatnim roku kontraktu. To dwa kluczowe dodatki do trójki, która w Chicago gra już od jakiegoś czasu - Luola Denga, Joakihma Noah i rewelacyjnego Derricka Rose'a. Początek sezonu mieli przeciętny, problemem była kontuzja Boozera, ale od grudnia grają rewelacyjnie, są już na drugim miejscu na wschodzie.

Bulls trzy razy wygrali z Heat, mają ustabilizowaną formę, grają lepszą koszykówkę. Na chwilę obecną, miesiąc przed końcem sezonu zasadniczego, ich pomysł na "nowy początek" sprawdza się lepiej.

Lakers rozbili Spurs

Zaledwie 52 punkty zdobyli przez trzy pierwsze kwarty koszykarze San Antonio Spurs. Los Angeles Lakers, ich niedzielni rywale, rzucili ich w tym samym czasie 81, a cały mecz wygrali 99:83. Dla Spurs była to pierwsza od 22 meczów porażka przed własną publicznością.

20 punktów Marcina Gortata. Porażka Suns po dogrywce ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.