Curry przekracza granice

Znów przebił Michaela Jordana - jako pierwszy został wybrany na najlepszego gracza sezonu NBA jednogłośnie. Czy na tronie usiadł właśnie koszykarz wszech czasów?

W lutowym artykule pt. "Całkiem zwyczajny kosmita" zaznaczałem, że stawianie kogokolwiek obok Jordana może być odczytane jako bluźnierstwo, bo lepszego gracza ma - miało? - już nie być. Ale od tamtej pory trochę się zmieniło. Golden State Warriors wygrali 73 mecze w sezonie zasadniczym, bijąc o jedno zwycięstwo rekord Chicago Bulls, a we wtorek Stephen Curry został jednogłośnie wybrany na MVP sezonu. Przekroczył kolejną granicę, osiągnął coś, co wydawało się nieosiągalne.

"Jednogłośnie" oznacza, że każdy ze 131 dziennikarzy z prawem głosu umieścił go na pierwszym miejscu swego rankingu złożonego z piątki graczy. Trzy lata temu bliski tego był LeBron James, któremu zabrakło jednego głosu, w 2000 roku tak samo oceniony został Shaquille O'Neal. Jordan w rekordowym sezonie Bulls w wyborach "zgubił" cztery głosy - po jednym dostali Hakeem Olajuwon i Karl Malone, Anfernee Hardaway otrzymał dwa.

Curry konkurencję miał silną - daleko za sobą zostawił koszykarza XXI wieku LeBrona Jamesa, znakomitego strzelca Kevina Duranta, wyjątkowych na swoich pozycjach Kawhiego Leonarda i Russella Westbrooka. Nie mieli szans. Jak walczyć z kimś, kto zdobył tytuł króla strzelców (30,1 punktu na mecz), pobił rekord celnych rzutów za trzy punkty (402 w 82 meczach, o 116 więcej niż jego własny rekord), zdobył strzeleckiego Świętego Graala (50 proc. skuteczności w rzutach z gry, 45 proc. za trzy i 90 proc. z linii), poruszał się po boisku jak artysta hipnotyzer, a jego zespół zdominował ligę totalnie?

Czy możliwe jest zatem, że jesteśmy świadkami koronacji Curry'ego na koszykarza wszech czasów? Oczywiście jest kilka ważnych "ale". Curry występuje w NBA w erze przyjaznej grającym w jego stylu - niskim, dynamicznym, błyskotliwym. "Washington Post" pisał wręcz ostatnio, że to najlepszy moment w historii, by być małym człowiekiem w NBA. Curry zdobył tylko jeden tytuł, podczas gdy Jordan przedzierający się przez zasieki obrońców - aż sześć. Jordan zawiesił karierę w wieku 30 lat, by wrócić i znów wygrywać, a Curry wciąż jest na początku drogi.

Podobne dylematy - jak stwierdzić, czy młody geniusz jest lepszy od ikony - mieli specjaliści w piłce nożnej. Dla nich wczesny Lionel Messi był tylko kolejną gwiazdą, która prędzej czy później przeminie, nie dorówna Pelemu czy Maradonie. Dziś mają już dylemat. Curry zresztą przypomina Messiego - obaj są świetnie przygotowani fizycznie, ale na tle rywali, jak James czy Cristiano Ronaldo, wyglądają wątło. Curry ma 191 cm wzrostu, waży 89 kg i ciągle się uśmiecha. Daleko mu do atlety, on koszykówką się bawi.

"New York Times", wyliczając kolejne klasyfikacje, którym rozgrywający Warriors przewodzi, dodał, że wygrywa także w zabawie. Myśl podchwycił menedżer klubu z Oakland Bob Myers, który mówił do odbierającego nagrodę Curry'ego: - Jesteś kimś, kogo nie sposób nie lubić.

Steve Kerr, obecnie trener Warriors, a kiedyś gracz Bulls, który z trudnym dla otoczenia Jordanem wdał się kiedyś w treningową bójkę, porównywał zachwyt kibiców, który w obcych halach wzbudzała gra obu gwiazd. Mówił o wyjątkowym dźwięku trybun, wypadkowej lęku, oczekiwania i podniecenia, która towarzyszyła ich akcjom. Kerr wspominał też, że w 2007 roku, gdy jako menedżer Phoenix Suns obserwował grę Curry'ego w uczelnianym meczu Davidson - UCLA, mama dzisiejszego gwiazdora pytała go, czy syn ma szansę dostać się do NBA.

Ale Curry właśnie taki jest - może i niepozorny, bliższy nam niż większość wielkich, dosłownie i w przenośni, koszykarzy. A jednak od nich większy, przekraczający kolejne granice z uśmiechem na ustach. Teraz rzuca po 30 punktów w meczu, ale właściwie dlaczego za rok ma nie rzucać po 35? W poniedziałek, wracając po kilkunastu dniach po kontuzjach kostki i kolana, rzucił 40 w ważnym, wygranym meczu play-off z Portland Trail Blazers. 27 z nich w czwartej kwarcie i dogrywce, praktycznie sam przesądził o zwycięstwie. "Steph Curry to najlepszy strzelec naszych czasów... Przepraszam" - napisał lider Blazers Damien Lillard. Ale już w kwietniu 2013 roku.

Przeprosiny są jednak niepotrzebne. Curry to być może najlepszy strzelec - i w ogóle gracz - w historii. Tylko kiedy - czy? - przestaniemy pisać "być może" i kończyć zdania pytajnikami?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.