Kobe Bryant i jego numery, czyli jak powstał koszykarski ?Thriller'

- Był Michaelem Jordanem naszych młodzieńczych czasów - mówią obecne gwiazdy o Kobe Bryancie. Samotnym dzieciaku, który NBA uczył się z wideo.

W czwartek Bryant zagrał ostatni mecz w karierze. Z tej okazji przypominamy jego sylwetkę autorstwa Łukasza Ceglińskiego

Michael Jackson na początku lat 80. miał obsesję. Non stop słuchał ścieżki dźwiękowej z "Gorączki sobotniej nocy". Najlepiej sprzedawaną płytę w historii puszczał na okrągło. Wsłuchiwał się w każdy rytm, dźwięk, szukał jej czaru, przyswajał wyjątkowość. I w końcu nagrał "Thrillera". Płytę, która pobiła wszelkie rekordy i uznawana jest za album wszech czasów.

- Zajebiście kocham tę historię! - stwierdził Kobe, gdy usłyszał ją po raz pierwszy. Bo to trochę tak, jakby usłyszał historię o sobie.

Pierwszy po Jordanie

Pod koniec listopada 37-letni koszykarz ogłosił, że to będzie jego ostatni sezon. "Serce wytrzyma porażki, umysł zniesie harówkę, ale moje ciało wie, że czas się pożegnać" - napisał w tekście stylizowanym na list do koszykówki, jego miłości. Wyznania spodziewaliśmy się od kwietnia 2013 r., kiedy Bryant zerwał ścięgno Achillesa. Po poważnej kontuzji już nie odzyskał blasku, którym oślepiał przez lata. W zakończonym właśnie sezonie często wzbudzał politowanie, ale pożegnał się zachwycającym, spektakularnym, niesamowitym, magicznym występem i 60 punktami z Utah Jazz.

Zapamiętamy go jako koszykarza wybitnego. Pięciokrotnego mistrza, dwukrotnego MVP, trzeciego strzelca w historii NBA (33 643 punkty). Snajpera, który zaczynał od zjawiskowych wsadów, ale z czasem dominował w każdym elemencie gry. Specjalistę od zwycięskich rzutów, który raził fatalnymi pudłami w swoim pierwszym play-off. Charyzmatycznego lidera, który do tej roli dojrzewał, przechodząc przez fazę boiskowego egoizmu. Zwycięzcy, który nie toleruje niedoskonałości.

NBA przełomu wieków miała Shaquille'a O'Neala, Tima Duncana, Kevina Garnetta, Dwyane'a Wade'a, LeBrona Jamesa... Każdy z nich bił rekordy, zdobywał mistrzostwa, grał zjawiskowo. Bryanta odróżniało od nich podobieństwo do Jordana, koszykarza wszech czasów. Sylwetka, gestykulacja, zachowanie, ruchy na parkiecie, akcje... Sam Jordan stwierdził kiedyś, że widzi w Bryancie cząstkę siebie. Do wielkości obaj szli jednak innymi drogami.

Jordan - przez rywalizację. Z bratem, z kolegami, z przeciwnikami. "Poczucie bycia lekceważonym i związany z tym permanentny ciąg do udowadniania swojej wartości były w klanie Jordanów elementem rodzinnej tradycji" - napisał w książce o Michaelu Roland Lazenby. Bryant, syn przeciętnego koszykarza NBA, a później gwiazdy średniaków ligi włoskiej, ze starszymi siostrami nie rywalizował. Do wielkości doszedł, naśladując najlepszych, rozkładając ich ruchy na czynniki pierwsze. I wcale nie zaczynał od Jordana.

Kobe sam we Włoszech

Droga Bryanta do NBA była niezwykła - prowadziła przez Włochy, ominęła uczelnię, na skróty zmierzała do jedynego celu - Los Angeles Lakers. Inne opcje Kobe odrzucał, w drafcie 1996 r. to nastolatek wybierał klub, a nie jego wybierano.

Od początku był niezwykły. Imię? Pochodzi od nazwy japońskiej, najdroższej na świecie wołowiny, którą Joe i Pam Bryantowie zobaczyli w menu restauracji. Drugie imię? Bean, część ksywki ojca - "Jellybean", co oznacza żelkowego cukierka w kształcie fasolki.

Kobe urodził się rok po tym, jak ojciec grał w finale NBA - mierzący 206 cm Joe był rezerwowym, specjalistą od obrony w Philadelphia 76ers, którzy w 1977 r. przegrali z Portland. Gdy Kobe miał sześć lat, rodzina przeniosła się do Włoch, a koszykówka stała się dla małego hobby, którym pasjonował się w samotności. Gdy ojciec trenował, on rzucał na boczne kosze. Gdy drużyna seniora schodziła na przerwę w meczu, próbował na główne.

- Kibice mnie dopingowali, a ja to uwielbiałem - opowiadał Bryant. - Ale jak szedłem na boisko po szkole, to w koszykówkę grałem sam. Potem zaczynali się schodzić koledzy, którzy chcieli grać w piłkę. Jak było ich dwóch lub trzech, dawałem radę ich przegonić. Ale gdy pojawiło się kilkunastu, musiałem oddać miejsce. I albo iść do domu, albo stanąć na bramce - opowiadał koszykarz. Był wysoki, miał długie ręce, zwykle stawał. Z czasem zaczął grywać w pomocy, kibicować Milanowi, teraz twierdzi, że dzięki piłce ma lepszą koordynację i sprawniej się porusza.

- Gdy mieszkałem we Włoszech, słyszałem, że wyglądam na świetnego koszykarza, ale jak wrócę do USA, już tak nie będzie - wspominał. Było. W rodzinnej Filadelfii, w liceum Lower Merion, tylko pierwszy rok z Bryantem był dla drużyny nieudany, potem zespół wygrał 77 z 90 spotkań. Kobe zbierał, podawał, przechwytywał i blokował, ale przede wszystkim zdobywał punkty. Choć czasem ponoć fragmenty meczów wyraźnie odpuszczał, by móc oddawać ważne rzuty w ostatnich sekundach. Tak jak jego bohaterowie, których od małego oglądał na wideo.

Komputerowa analiza danych

Kasety przychodziły co kilka dni. Joe Bryant dostawał je od ojca, zamawiał je także u zaprzyjaźnionej ekipy ligowych skautów, ci wysyłali nagrane mecze NBA do Włoch. Kobe oglądał je w nieskończoność, studiował grę. Ojciec tłumaczył, dlaczego konkretne akcje wyglądają tak, a nie inaczej, syn chłonął wiedzę. I ruchy koszykarzy. Ich sekwencje, które pozwalały zdobywać punkty, ale też pojedyncze drgnięcia barków, które wyprowadzały w pole przeciwnika.

- Byłem jak komputer. Przyswajałem, a potem przetwarzałem informacje, by wzbogacić grę - wspominał Bryant.

Rzut z linii końcowej obserwował u Oscara Robertsona. Zwód ciałem i szybkie minięcie w drugą stronę - u Earla Monroe. Ścięcie w stronę kosza - u Jerry'ego Westa. Synchronizację przeskoków, zmian kierunków - u Elgina Baylora, pierwowzoru latających Juliusa Ervinga i Jordana. Przegląd pola, pomysłowe podania - u Magica Johnsona.

I to właśnie Magic, a nie Jordan, był pierwszym idolem Bryanta. W domu rodziców wciąż jest ponoć kurteczka Lakers, którą Kobe nosił jako dziecko. We Włoszech nastolatek miał plakat Magica naturalnej wielkości. Nic dziwnego, lata 80. to dekada "Showtime", który doskonalili Magic i Lakers. Jordan był wówczas znakomitym strzelcem, u którego nie wybijał się jeszcze tak silny gen zwycięzcy.

- Nie to, że Jordana nie lubiłem, ale moim idolem był Magic - mówił Bryant. Ale dodawał: - Kiedy zorientowałem się, że nie będę miał 206 cm jak on, zacząłem dostrzegać podobieństwa między Jordanem i sobą, jeśli chodzi o możliwości fizyczne. Dotarło do mnie, czego mogę się nauczyć. On też czerpał z gry Westa czy Baylora, ale wzniósł je na wyższy poziom dzięki sile, skoczności, determinacji, dbałości o szczegóły.

I niezwykłej pewności siebie. Miał ją Jordan, miał Bryant. Gotham Chopra, reżyser filmu dokumentalnego o Kobe, oglądał z nim kiedyś mecz New Jersey Nets z Miami Heat. Rozgrywający Nets Deron Williams miał 0/9 z gry. - Możesz w to uwierzyć, 0/9? - zdziwił się Chopra. - Ja bym miał 0/30 - odpowiedział Kobe. - 0/9 oznacza, że przegrałeś, odpuściłeś, z gry wyrzuciła cię własna psychika. Że boisz się rzucać.

Arogant chce grać w Lakers

Maj 1996 r., 18-letni Kobe staje przed mikrofonem w sali liceum. I mówi: - Kobe Bryant zdecydował, że przeniesie swoje talenty do tej, no... I z uśmiechem kończy: Dobra, zdecydowałem się ominąć uczelnię i przenieść się do NBA.

Po latach przyznał, że znacząca pauza była żartem, o którego wykonanie założył się z kolegami. Wiele osób odebrało to jednak jako arogancję. Tym bardziej że Bryant miał być dopiero piątym graczem w historii, który trafił do NBA prosto z liceum. I pierwszym obwodowym - poprzednicy byli wyżsi, grali na mniej wymagających pozycjach.

Dlaczego ominął uczelnię? Propozycje miał od najlepszych - Duke, Michigan, Karoliny Północnej. Ale on chciał już grać z naprawdę najlepszymi, z tymi, na których się wzorował - do NBA wrócili przecież i Jordan, i Johnson. Choć później przyznał, że gdy w pierwszym sezonie w Lakers siedział na ławce, to wieczorami jeździł po kampusie UCLA i zastanawiał się, czy podjął dobrą decyzję. - A może to schrzaniłem? Mogłem teraz studiować i bawić się z rówieśnikami.

Jak każdy kandydat do NBA Kobe prezentował się przed draftem klubom. West, ówczesny menedżer Lakers, poprosił go o zaprezentowanie wyskoku - Bryant dotknął górnej krawędzi kwadratu nad obręczą. West wystawił przeciw niemu Michaela Coopera, 40-letniego, ale wciąż sprawnego obrońcę, który dekadę wcześniej zatrzymywał Larry'ego Birda - ten Bryanta nie zatrzymał. Treningowy pojedynek z Dontae Jonesem, innym kandydatem do draftu, trwał krótko. - Dobra, wystarczy - powiedział West. I zaczął aranżować transfery.

Lakers wybierali w drafcie dopiero z 24. numerem, ale porozumieli się z Charlotte Hornets - oddali im Vlade Divaca w zamian za nr 13. A potem, m.in. za sprawą agentów i przedstawicieli Adidasa, z którym kontrakt podpisywał Bryant, zadbali, by nastolatka nie wybrał żaden z wcześniejszych klubów. Kobe widzieli u siebie New Jersey Nets, ale obóz koszykarza powiedział jasno: - On u was nie zagra. Najwyżej wyjedzie do Włoch.

Tego samego lata co Bryant do Lakers przyszedł też Shaq. - Nie będę opiekunką dla dziecka - zastrzegł na początku. Dwie gwiazdy z wielkimi ego oznaczały permanentne zarządzanie kryzysem w klubie, ale przede wszystkim trzy mistrzowskie tytuły w latach 2000-02.

Numer historyczny

Karierę Bryanta symbolicznie dzieli na pół zmiana numeru. Przez pierwsze 10 lat w lidze Kobe grał z ósemką, w 2006 r. zmienił numer na 24. Teorie tłumaczące zmianę były różne, a najpopularniejsza taka, że chciał być o jeden lepszy od Jordana. Kobe wyjaśniał, że w liceum grał z numerem 24 lub 33, ale gdy przychodził do Lakers, to pierwszy był zajęty przez George'a McClouda, a drugi zastrzeżony dla wielkiego Kareema Abdula-Jabbara. Wziął ósemkę, bo była sumą z numeru 143, który przydzielono mu na jednym z kampów Adidasa.

Kobe nr 8 to, w dużym uproszczeniu, nastawiony na zdobywanie punktów egoista, który ścierał się z O'Nealem w wewnętrznej rywalizacji o rolę lidera Lakers. Kobe nr 24 to, wciąż generalizując, wielki przywódca, który już bez Shaqa wyprowadza Lakers z kryzysu i pcha ich do dwóch tytułów mistrzowskich. Choć i sukcesy z lat 2000-02, i pierścienie z sezonów 2009-10 Bryant zawdzięcza trenerowi Philowi Jacksonowi, który tak jak wcześniej w przypadku Chicago Bulls i Jordana potrafił przetłumaczyć gwieździe, jak wykorzystywać umiejętności z korzyścią dla zespołu.

Niemal dokładnie na granicy zmiany numeru na koszulce Bryant wykręcił numer historyczny - 22 stycznia 2006 r. zdobył 81 pkt w meczu z Toronto Raptors. Do rekordu absolutnego, 100 punktów Wilta Chamberlaina, zabrakło sporo, ale wiele osób wyczyn Kobe stawia wyżej. Chamberlain w 1962 r. był - w przenośni i dosłownie - ponad ligą, a rekord pobił w szybko rozstrzygniętym meczu, dostając kolejne podania pod kosz. Bryant na każde trafienie pracował mocniej, na dodatek w spotkaniu, które jeszcze w połowie czwartej kwarty było zacięte.

Przemiana w lidera drużyny nie była bezbolesna. Kobe wpływał na politykę transferową, krytykował decyzje szefów, zdarzało się, że zniechęcał swoją postawą gwiazdy, które mogły trafić do klubu. Sam przez moment chciał z niego odejść. - Mogę grać na Plutonie, byle nie w Lakers - powiedział w 2007 r., bo uznał, że słabe zarządzanie klubem nie pozwala mu na realizację ambicji. Do pozostania przekonał go Jackson, a transfer Pau Gasola dał Lakers impuls do walki o kolejne tytuły.

Jaki jest ten Kobe?

Były też inne kryzysy - w 2003 r. Bryant został oskarżony o gwałt na 19-letniej pracownicy hotelu w Eagle. Groziły mu cztery lata więzienia, ale pozew został wycofany. Odeszła od niego większość sponsorów. Z Kobe została żona Vanessa, którą poznał w 1999 r., gdy pracował nad teledyskiem. Raperska kariera nie wypaliła, jednak miłość zakwitła. Kobe i Vanessa przetrwali kryzys związany z oskarżeniem o gwałt i kilka innych. Do dziś są małżeństwem, wychowują dwie córki.

Obecny sezon był słodko-gorzkim tournée pożegnalnym po USA, podczas którego Bryant zbierał owacje, a potem męczył się na boisku. - Muszę wskazywać drogę młodszym kolegom. Wiele osób unika takiego twardego zarządzania, wszyscy chcą być lubiani. Ja też. Ale wiem, że kiedyś docenią to, jak ich motywowałem, pchałem do przodu. Muszę być takim zarządzającym dupkiem - mówił rok temu. Ale jego ostatnią rolę trudno było zdefiniować w ten sposób.

To jaki jest ten Kobe? - To taki dzieciak z Włoch - rzucił kiedyś Bryant, który płynnie mówi po włosku i hiszpańsku. Z kolei Chopra, kręcąc film, przepytał wielu zawodników, z którymi Bryant grał. Prosił o dwa-trzy słowa i najczęściej słyszał: "instynkt zabójcy", "wojownik, który nie odpuszcza" itp. Steve Nash namyślał się chwilę, zanim wycedził: - Pier... dupek.

Kobe stwierdził, że to było znakomite.

Zobacz wideo

Sobowtóry w NBA. Bryant jak Tupac, a LeBron James...? [ZOBACZ]

Czy Kobe Bryant powinien po tym sezonie zakończyć karierę?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.