NBA. Inny mecz rano widziałem (11): DeSacramento DeKings, a Cousins jak Indiana Jones

- Odmieniony DeMarcus Cousins zagrał bardzo dobrze, na pewno dużo lepiej niż wszechstronny Joakim Noah. Jego Sacramento Kings pokonali Chicago Bulls 103:88 i pokazali, jak wiele mają w sobie entuzjazmu - pisze Łukasz Cegliński ze Sport.pl.

Najpierw wyjaśnienie, bo niektórzy mogą się zdziwić, że z cyklem "Inny mecz rano widziałem" pokazuję się po czwartkowej nocy w NBA, gdy zwykle rozgrywane są tylko dwa spotkania. Mecz Miami Heat z Los Angeles Clippers i Sacramento Kings z Chicago Bulls mogli przecież obejrzeć wszyscy, nie było w nich nic "innego". Ale ja potrzebowałem odmiany po Nowych Jorkach, Minnesotach, Filadelfiach - chciałem obejrzeć mecz dobrych drużyn. I obejrzałem.

Kings, po początkowym bilansie 5-1, przed meczem z Bulls przegrali cztery z pięciu spotkań. Z kolei goście z Chicago, którzy rozpoczęli właśnie trudną wyjazdową serię, a w Sacramento wystąpili bez kontuzjowanych Derricka Rose'a i Pau Gasola, do czwartku w obcej hali nie przegrali, w sezonie mieli wyjazdowy bilans 6-0. Na obejrzenie drużyny z Sacramento namawiano mnie od dłuższego czasu, a do Bulls skłoniła mnie m.in. informacja, że polscy fani tego klubu od stycznia będą wydawać miesięcznik "Byczy Magazyn". Uznałem więc, że warto wybrać to spotkanie. I się nie pomyliłem.

Cousins jak Indiana Jones

Oglądając mecze, z gąszczu akcji lubię wydobywać takie, które spotkania definiują. Nie zawsze się to udaje, czasem próba jest naciągana. Ale tutaj chyba się udało.

Pierwsza minuta i sytuacja jak z filmu "Poszukiwacze zaginionej arki". Joakim Noah jest jak zamaskowany lokalny mistrz szpady - sześć metrów od kosza wykonuje zwody głową, kozłuje, zmienia rękę, wchodzi pod kosz, robi wszystko, by wykiwać DeMarcusa Cousinsa. Ale ten jest jak Indiana Jones - czeka aż Noah zbliży się do kosza, wyciąga... Nie, nie pistolet, rękę lewą wyciąga. Blokuje rzut Noaha w aut, a jego mina mówi: "Kurde, co to za gość był?".

Rywalizację Cousinsa z Noahem śledziłem przez cały mecz i było na co popatrzeć. Ten pierwszy blok trochę Noaha przytłumił, więc długo błyszczał tylko Cousins. Grał bardzo dobrze. Był skuteczny tyłem i przodem do kosza, zbierał i dobijał, zaliczył kilka asyst. Z tego świetną w trzeciej kwarcie, gdy po własnej zbiórce i dwóch ofensywnych kozłach podał do wybiegającego sam na sam z koszem Bena McLemore'a. W sumie Cousins zdobył 22 punkty, 14 zbiórek i cztery asysty.

Noah miał 10 punktów, 11 zbiórek i sześć asyst, ale punktował głównie w końcówce, gdy grał już z pięcioma faulami. A większość z nich popełnił właśnie na Cousinsie. Chociaż - czy popełnił? Dwa razy natarł na rywala, gdy ten trzymał piłkę daleko od kosza, raz Cousins udawał, że został napadnięty w walce o zbiórkę. Noah wówczas się wkurzył, dostał przewinienie techniczne. Ale w czwartej kwarcie, mimo pięciu fauli, wciąż bronił nieźle, nie odpuszczał.

Ludzie się zmieniają

Przykład Cousinsa pokazuje, jak ryzykowne jest szufladkowanie koszykarzy, sportowców, ludzi w ogóle. Jak ktoś trzy razy "zwariował" na boisku, to musi być psycholem. Jak trenerzy w juniorach powiedzieli o kimś, że nie chce mu się trenować, to wiadomo, że leń na całe życie. Jak ktoś popełnił błąd i przyszedł na trening na kacu po wieczornej imprezie, to jest ryzyko, że już zawsze będzie pijakiem. Ale przecież ludzie się zmieniają. Zach Randolph na przykład.

I wygląda na to, że z Cousinsem jest podobnie. Przyszedł do ligi jako rozkapryszone, duże dziecko, które w słabej drużynie prowincjonalnego Sacramento chciało być gwiazdą. Punkty rzucało, ale też "wariowało" i nigdy nie było wiadomo, kiedy i dlaczego DeMarcus wybuchnie. Budować na kimś takim poważny zespół? W życiu!

Ale sytuacja się zmieniła. Trudno powiedzieć, czy Cousins będzie ostoją Kings, ale widać w tym sezonie - widać było w meczu z Bulls - że to gracz już bardziej doświadczony, żyjący drużyną, bohater publiczności. A w lepszym zespole, obok Rudy'ego Gaya czy Darrena Collisona gra mu się łatwiej. Każdy dodaje coś od siebie, nikt nie przegina w swoją stronę. No, przynajmniej tak było w czwartek.

Dwa zrywy Kings

Lepiej zaczęli Bulls - w pierwszej kwarcie goście trafili pięć trójek, po rzucie Nikoli Miroticia wygrywali nawet 29:19, a komentujący mecz w TNT Chris Webber robił "Uuuu!" po akcjach Hiszpana. Mirotić rzeczywiście, zaczął od dwóch ładnych trafień. Ale potem zdobył już tylko dwa punkty, a Bulls... nie trafili już ani jednej trójki.

Gospodarzy w drugiej kwarcie poderwali rezerwowi - Derrick Williams miał kilka trzypunktowych akcji, trafiali też Omri Casspi i Carl Landry. Sześć minut przed przerwą było już 37:37. A chwilę później, po kolejnym trafieniu Gaya - 51:43 dla Kings. Publiczność ekscytowała się meczem, na trybunach było gorąco, co fajnie zgrywało się z tym, co prezentowali gospodarze. Dużo, naprawdę dużo entuzjazmu jest w tej drużynie, w tej publiczności.

Jimmy Butler i Kirk Hinrich podgonili nieco wynik, ale na początku trzeciej kwarty Kings mieli zryw 9:0, a po chwilowym przebudzeniu gości kolejny - tym razem 11:2. Pod koniec tej części gry było już 76:61 dla gospodarzy, Cousins, McLemore i Collison z uśmiechami biegali między koszami, a Noah siedział na ławce.

Rezerwować bilety na play-off?

Bulls walczyli do końca. Kilka punktów zdobył rezerwowy Aaron Brooks (w sumie 12), bardzo dobre momenty miał Butler (23), waleczni byli Noah i Taj Gibson (12), ale goście z Chicago nie zdołali zbliżyć się do Kings na bliżej niż osiem punktów. Wśród gospodarzy, poza oczywiście Cousinsem, najlepsi byli Gay (20 punktów) oraz Collison (17 i 12 asyst).

- Rywale kilka dni temu zdemolowali na wyjeździe Clippers, a my zatrzymaliśmy ich na 59 punktach w trzech ostatnich kwartach. Zagraliśmy świetnie w defensywie - mówił o spotkaniu Michael Malone, trener Kings, którzy pokonali już w tym sezonie San Antonio Spurs, Phoenix Suns, Portland Trail Blazers czy Clippers, a w meczach z Dallas Mavericks czy Memphis Grizzlies trwonili wysokie przewagi. Czyli grać z najlepszymi potrafią.

Kilka dni temu kolega, kibic Kings, pytał, czy ma już rezerwować bilety na play-off. Odpisałem mu, żeby wyluzował, bo Philadelphia 76ers poprzedni sezon zaczęli od bilansu 3-0, ale szybko zmienili zdanie i wygrywać przestali. Z Kings może być jednak odwrotnie. DeSacramento DeKings do niezłego bilansu mogą zacząć pasować.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.