NBA. Czy Lakers przeskoczą ścianę?

Gwiazdy się spierają, trener nie panuje nad zespołem, awans do play-off jest niepewny... W nocy ze środy na czwartek Los Angeles Lakers grają z Phoenix Suns Marcina Gortata. Transmisja w Canal+ Sport o 4.30

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na smartfony

Dla Phoenix Suns sezon właściwie już się skończył. Tuż po półmetku bez ryzyka można stwierdzić, że najgorszy zespół na zachodzie NBA nie ma szans na awans do play-off. Brak lidera na boisku, nierówna gra, niedawna zmiana trenera - Suns są w fazie przebudowy i bardziej prawdopodobne są transfery, które wstrząsną drużyną, niż nagła seria zwycięstw.

Gortat i spółka znaleźli się na marginesie NBA. Niespełna 29-letni Polak pierwsze trzy i pół roku w USA grał niewiele, ale w mocnych Orlando Magic, z którymi w 2009 roku wystąpił nawet w finale ligi. W grudniu 2010 roku Gortat zmienił Florydę na Arizonę i stał się kluczową postacią Suns. Gra dużo, ale w słabej drużynie. Z Phoenix Polak do play-off jeszcze nie awansował. W tym sezonie Lakers może spotkać to samo.

Masz ze mną jakiś problem?!

Gdy latem do świetnych Kobe Bryanta i Pau Gasola dołączyli potężny środkowy Dwight Howard i jeden z najlepszych w historii ligi rozgrywających Steve Nash, Lakers obwołano kolejnym "Dream Teamem". Widziano w nich mistrza i być może zespół, który pobije rekordowy wynik Chicago Bulls. W sezonie 1995/96 ekipa Michaela Jordana wygrała 72 mecze i tylko 10 przegrała.

Czerwona lampka zapaliła się jeszcze przed sezonem, bo Lakers przegrali wszystkie osiem sparingów. Alarm zaczął wyć po kilku meczach, kiedy kontuzji doznał Nash i zwolniono trenera Mike'a Browna. Gdy zespół przegrał 10 z 12 meczów w 2013 roku i spadł dużo poniżej ósmej pozycji dającej awans do play-off, szatnią wstrząsnęło.

- Masz ze mną jakiś problem?! Nie jest łatwo grać ze mną w drużynie, ale jak coś ci przeszkadza, to powiedz to głośno, teraz! - miał krzyknąć po treningu Bryant do Howarda. Środkowy nie odpowiedział, kryzysowe spotkanie zwołane przez Bryanta nie przyniosło skutku. W środę wieczorem Lakers ulegli Memphis Grizzlies.

Nad gwiazdami z wybujałym ego Mike D'Antoni, trener, który w listopadzie zapowiadał powrót efektownego "Showtime" z lat 80., nie zapanował. Fachowcy podważają jego decyzje, wytykają słabą komunikację z gwiazdami. Wątpią też w zaangażowanie, przypominając słowa D'Antoniego o tym, że w zasadzie pracy w LA nie potrzebuje, że może grać w golfa.

Jak trener tłumaczy problemy drużyny? - Oglądaliście kiedyś mecz gwiazd? Jest okropny. Kto ma piłkę, gra indywidualnie, a potem nie broni. I my jesteśmy właśnie drużyną z meczu gwiazd - mówi D'Antoni. - Nie stworzyliśmy hierarchii. Nie wiadomo, kto jest liderem, a kto musi zaakceptować rolę tego drugiego, trzeciego, czwartego. Tak bywa, jeśli w zespole masz samych liderów.

Tęsknota za Jacksonem

Kiedy w listopadzie zwolniono Browna, wśród kandydatów na nowego trenera w naturalny sposób pojawiło się nazwisko Phila Jacksona, który odszedł z Lakers po sezonie 2010/11. Z jedenastokrotnym mistrzem NBA rozmawiano, Jackson był zainteresowany, ale oczekiwał też większego wpływu na decyzje klubu. Lakers wybrali D'Antoniego, za którym przemawiała m.in. świetna współpraca z Nashem w Phoenix.

Zaletą trenera miała być też narzucana przez niego ofensywna filozofia - taktykę prowadzonych przez niego Suns nazywano "Seven seconds or less", co oznaczało, że zespół oddaje rzut najpóźniej w siódmej sekundzie akcji. W Lakers to jednak nie wypaliło, bo nogi weteranów nie nadają się już do gonitwy od kosza do kosza - Nash ma 38 lat, Bryant 34, Gasol 32, a 27-letni Howard co rusz doznaje kontuzji.

- Musimy coś zmienić... Zamiast biegać, powinniśmy więcej podawać pod kosz, uspokoić grę - stwierdził Bryant. A "Los Angeles Times" napisał, że zamiast "Showtime", Lakers powinni grać "slow time". Czyli wolniej, stosownie do możliwości motorycznych.

Atak to jednak tylko połowa problemu. Drugi to defensywa, która Lakersom wychodzi słabiutko. Zespół traci średnio 101 punktów w meczu, więcej w NBA rzuca się tylko czterem zespołom. Pod własnym koszem zdarzają się nieporozumienia, Howard potrafił naskoczyć na Bryanta za to, że ten nie zrealizował założeń w obronie zespołowej.

Wszyscy kochają wszystkich

- Doszliśmy do ściany. Albo pomożemy sobie nawzajem i ją przeskoczymy, albo się od niej odbijemy - stwierdził niedawno inny weteran w drużynie, 36-letni Antawn Jamison. I nagle Lakers wygrali dwa mecze - z Utah Jazz i, co dużo ważniejsze, zeszłorocznym finalistą Oklahoma City Thunder.

Po tym drugim zwycięstwie trybuny w Staples Center zgotowały drużynie owację. "Nagle wszyscy kochają wszystkich" - sarkastycznie napisał dziennikarz "LA Times", dając do zrozumienia, że tak wielkiemu klubowi nie przystoi radować się z tak mizernej serii.

Co się zmieniło? Przede wszystkim - gra Bryanta. W spotkaniach z Jazz i Thunder 34-letni snajper, "Black Mamba", który z dorobkiem ponad 30 tys. punktów jest czwarty na liście wszech czasów w NBA, zamiast rzucać - podawał. Oddał ledwie 22 rzuty, miał aż 28 asyst. Bryant podaje, trafiają inni - np. Nash, który w dwóch spotkaniach zdobył 32 punkty. - Jestem strzelcem, ale przede wszystkim zwycięzcą - tłumaczy Bryant.

- To dla nas nowy początek sezonu - stwierdził Howard, a Lakers liczą, że wkroczyli na zwycięską ścieżkę. We wtorek wygrali u siebie ze słabymi New Orleans Hornets, w środę zmierzą się z Suns. A potem czekają ich dwa kolejne wyjazdowe spotkania z Minnesota Timberwolves oraz Detroit Pistons, które mają niekorzystne bilanse zwycięstw i porażek.

Czy Lakers odmienią grę na tyle, by awansować do play-off i powalczyć o mistrzostwo?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.