Historia Jeremy'ego Lina, czyli jak w tydzień zostać gwiazdą NBA?

Na początku 2012 roku tylko najzagorzalsi fani NBA wiedzieli, kim jest Jeremy Lin. Wystarczyło jednak kilka spotkań i USA opanowało ?Linsanity?. Koszykarz tajwańskiego pochodzenia znalazł się na liście 100 najbardziej wpływowych ludzi świata.

Lin znalazł się w ekskluzywnym gronie. Tylko dwunastu koszykarzy w historii - w tym Michael Jordan - potrafiło przez minimum cztery mecze z rzędu rzucać ponad 20 punktów, zanotować na swoim koncie minimum 6 asyst i mieć przynajmniej 50-procentową skuteczność. Właśnie dzięki tej niezwykłej serii rozgrywający New York Knicks został zauważony. A przecież jeszcze dwa lata wcześniej, żaden klub nie był zainteresowany wybraniem go w drafcie.

Student bez stypendium

Lin urodził się w Palo Alto w stanie Kalifornia. W liceum był kapitanem reprezentacji szkoły. Już wtedy imponował, doprowadzając swoją drużynę do 32 zwycięstw w 33 meczach.

- Kiedyś graliśmy półfinał ważnego turnieju przeciwko St. Francis. Przegrywaliśmy w dogrywce, ale Jeremy rzucił wtedy z odległości ponad 7,5 m i zapewnił nam zwycięstwo - wspomina trener Peter Diepenbrock.

Karierę koszykarską kontynuował na Harvardzie, gdzie studiował ekonomię. Wybrał ten uniwersytet, choć nie mógł liczyć na stypendium sportowe, miał jednak pewne miejsce w drużynie. W pierwszy sezonie trener pamiętał go głównie z tego, że fizycznie był najsłabszy w zespole. Lin pracował jednak wytrwale i poprawiał statystyki. W ostatni rok na Harvardzie został wybrany do najlepszej drużyny Ivy League (liga, w której grają najbardziej prestiżowe amerykańskie uczelnie).

Po zakończeniu nauki Lin zgłosił się do draftu. Szanse miał niewielkie. Żaden koszykarz z Ivy League nie został wybrany do NBA od 1995 r. Linowi też się nie udało, ale nie rezygnował. Zagrał w lidze letniej NBA, gdzie zawodnicy bez kontraktów mogą zwrócić na siebie uwagę trenerów i menedżerów najlepszej ligi świata. Tutaj pokazał się z lepszej strony niż John Wall, numer jeden draftu (został wybrany przez Washington Wizards). Zdobywał średnio 9,8 pkt, miał 3,2 zbiórki, 1,8 asysty i 1,2 przechwyty na 18,6 minut gry. Był też najskuteczniejszym strzelcem zespołu ze średnią 54,5 proc. Po takich występach kontrakt zaproponowały mu trzy kluby - Dallas Mavericks, LA Lakers i Golden State Warriors. Wybrał tych ostatnich.

Jego kontrakt odbił się szerokim echem na Tajwanie i wśród licznej społeczności azjatyckiej w San Francisco. Na pierwszej konferencji prasowej z Linem pojawiło się tylu dziennikarzy, że trener Keith Smart powiedział: - Tak wielkie zainteresowanie niedraftowanym zawodnikiem? To zadziwiające.

Gdy Lin debiutował w Warriors, na meczu pojawiło się ponad dwudziestu azjatyckich dziennikarzy. Lin zagrał ledwie kwadrans i zdobył trzy punkty. Później zaliczał ledwie incydentalne występy i kilkukrotnie był wysyłany do D-League - lig złożonej z filialnych zespołów drużyn NBA.

Z końcem sezonu wygasł kontrakt Lina z Warriors. Nowego nie podpisał, bo właściciele klubów ogłosili lokaut. Negocjacje między zawodnikami i związkiem zawodowym koszykarzy w sprawie nowej umowy zbiorowej zakończyły się w listopadzie. Na święta koszykarze znów zaczęli grać, a Lin mógł szukać nowego klubu. Podpisał umowę z Houston Rockets. Nie zagrzał tam jednak miejsca, bo ekipa z Houston rozwiązała jego kontrakt, by zrobić miejsce Samuelowi Dalembertowi. Miejsce w zespole Chińczykowi z Tajwanu zaproponowali New York Knicks.

"Dajcie mu szansę!"

W Nowym Jorku Lin miał być trzecim rozgrywającym i wchodzić na boisko tylko na chwilę. W Knicks gwiazdami byli wówczas Amare Stoudamire i Carmelo Anthony, marzono o zbudowaniu drużyny, która mogłaby walczyć o mistrzostwo.

- Ktoś musi mu dać szansę, by się wykazał. Pozwolić na zagranie minimum 20 minut przez 10 meczów z rzędu . Nie mówię, że jest nowym Nashem, ale sami widzicie jaką radość sprawia mu gra - w Lina wierzył tylko Diepenbrock, trener z liceum.

Jego debiut w Nowym Jorku ograniczył do zaledwie minuty w meczu z Golden State Warriors. Potem znów został wysłany do D-League. Tam jednak zaimponował triple-double i szybko wrócił do treningów w ekipie z Madison Square Garden.

Linsanity!

Czas Lina zaczął się 4 lutego. Tego dnia zagrał świetny mecz przeciwko New Jersey Nets (25 punktów, 5 zbiórek, 7 asyst). To on w kluczowej czwartej kwarcie poprowadził drużynę do wygranej (99:92). Dwa dni później w składzie Knicks zabrakło kontuzjowanego Amare Stoudamire'a, a Carmelo Anthony zagrał z powodu urazu ledwie sześć minut. Lin dostał szansę gry od początku spotkania i znów był liderem swojej drużyny w zwycięskim meczu. Nowy Jork dosłownie oszalał na jego punkcie, a lepiej w całej lidze sprzedawała się jedynie koszulka gwiazdy Chicago Bulls, Derricka Rose'a.

Prawdziwa eksplozja "szaleństwa" nastąpiła 10 lutego. Do Madison Square Garden przyjechali Los Angeles Lakers. Pojedynki między Los Angeles i Nowym Jorkiem od zawsze wzbudzają w USA wielkie emocje. Teraz wszyscy czekali tylko na to, czy również przeciw utytułowanemu rywalowi niepozorny Lin da radę pociągnąć swoją drużynę do wygranej. Anthony i Stoudamire wciąż nie mogli grać. - Nie mam pojęcia o czym mówicie. Oczywiście znam tego gościa, ale szczerze mówiąc, nie do końca wiem, skąd wzięło się całe to szaleństwo, mam wiele innych problemów. Mogę jednak obiecać, że dzisiaj mu się przyjrzę - mówił przed meczem Kobe Bryant. Gwiazda "Jeziorowców" nie miała jednak czasu na przyglądanie się. Kobe musiał stoczyć z Linem pojedynek na najwyższym poziomie i po tym meczu dobrze zapamiętał nazwisko koszykarza Knicks.

Lin rzucił 38 punktów (Bryant 34) z czego dziesięć w decydującej kwarcie. Ekipa z Nowego Jorku zaliczyła czwarte zwycięstwo z rzędu. Kibice widzieli już swoich ulubieńców wznoszących puchar za wygranie całej ligi, wierząc, że Knicks będą jeszcze silniejsi, gdy wrócą do gry kontuzjowane gwiazdy. Lin w międzyczasie zdołał pobić wiele rekordów, o 7 punktów poprawił między innymi rekord Shaquille'a O'Neala, który w pierwszych pięciu meczach w podstawowym składzie zdobył 129 punktów.

Lin jako trzeci po Michaelu Jordanie i Dirku Nowitzkim pojawił się dwa tygodnie z rzędu na okładce najbardziej prestiżowego sportowego magazynu "Sports Ilustrated".

Czy Lin znów zaszokuje?

Gdy 14 lutego Toronto Raptors podejmowali Knicks, aby zobaczyć ten mecz trzeba było zapłacić ponad 40 dolarów. Parę dni wcześniej za bilet na mecz z San Antonio wejściówka kosztowała jedynie... 12,50. Lin stał się prawdziwą gwiazdą i to dla niego fani NBA wypełniali hale. Tamtego dnia nikt nie żałował ani centa wydanego na bilet. Lin właśnie w tym meczu oddał swój najsłynniejszy rzut, gdy trafił za 3 punkty dając zwycięstwo swojej drużynie równo z syreną kończącą spotkanie.

 

To był jeden z ostatnich błysków Lina. Knicks wygrali ledwie cztery z kolejnych dwunastu meczów, a pod koniec marca Lin odniósł kontuzję, która wykluczyła go z gry do końca sezonu. Próżne okazały się nadzieje, że zagra z drużyną w play off. Knicks odpali już w I rundzie z Miami Heat.

W lecie okazało się, że nowojorczycy już nie zobaczą Lina w koszulce Knicks. Chińczyk z Tajwanu przeszedł do Houston Rockets, gdzie występuje w trwającym obecnie sezonie.

Rozgrywający w Houston gra na przyzwoitym poziomie, ale daleko mu do tego, co prezentował w najlepszym okresie w Nowym Jorku, gdy w pojedynkę prowadził drużynę od zwycięstwa do zwycięstwa. Pozostaje w cieniu świetnie grającego Jamesa Hardena.

- Jeremy Lin nie jest tym, za kogo go mieliśmy. Miał swój moment, w którym wszyscy się nim zachwycili i już zdążył przejść do historii NBA, ale chyba on sam musi się też pogodzić, że nie jest nawet blisko tego, by regularnie grać na takim poziomie. Nie ma jednak w tym żadnego wstydu - komentuje Gregg Doyel, ekspert CBS.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.