NBA. Nowy dylemat nowojorczyków. Nets czy Knicks?

Przez lata Nets biedowali na obrzeżach największej aglomeracji - Long Island, Piscataway, New Jersey, Newark. Nikt nie traktował ich serio i nie miał zbytniej ochoty oglądać. Cały koszykarski Nowy Jork nie miał więc alternatywy - po prostu kibicowało się Knicksom. Teraz to się zmieni.

W środku upalnego lipca, gdy w Nowym Jorku temperatura w dzień dochodzi do 40 stopni, przechadzałem się obok dopiero powstającej Barclays Center. Było około południa, więc niektórzy z robotników wychodzili na drugie śniadanie. Zajadali się kanapkami z jajkiem, głośno żartowali i spoglądali na efekty swojej pracy. Hala przerażała wyglądem swojej brązowej stalowej konstrukcji. Budziła skojarzenia raczej z opuszczonym fabrycznym molochem z Gotham City niż z najnowocześniejszą koszykarską areną, której budowa pochłonęła ponad miliard dolarów.

Wszedłem do sportowego sklepu sieci Modell's, gdzie za 20 dolarów kupiłem czarny t-shirt z białym prostym napisem "Hello Brooklyn". Stałem w dość sporej kolejce, choć do rozpoczęcia sezonu pozostały jeszcze trzy miesiące . Gadżety z logiem nowej drużyny sprzedawały się na pniu, w przeciwieństwie do przecenionych koszulek zawodników manhattańskich Knicks.

Za jego prostym, niemal szablonowym projektem stoi Jay-Z, raper i biznesmen posiadający 3 proc. udziałów w klubie. To czarno-biały prosty emblemat z charakterystyczną literką B wplecioną w piłkę do kosza. - Spodoba się zarówno hipsterom, jak i miłośnikom gangsta rapu - pisze Alicia DeSantis z "New York Times". I ma rację. Kampania towarzysząca przenosinom powinna być pokazywana w agencjach reklamowych jako wzór. Czarno-białe billboardy z podobiznami koszykarzy i słynnym hasłem w metrze, wielkie billboardy, czy w końcu koncert Jay-Z na otwarcie Barclays Center. Nadal nie mogę się zdecydować, czy lepszym hymnem dla Netsów będzie "Brooklyn we go hard" z Santigold w refrenie, czy może śpiewający refren z pieśni Marvina Gaye'a raper Lil Wayne w "Hello Brooklyn".

Brooklyn czekał na to 55 lat

Od 1957 r. gdy miejscowi baseballiści Brooklyn Dodgers przenieśli się do Los Angeles, jedna z pięciu największych dzielnic Nowego Jorku nie miała swojej miejscowej drużyny. Zapomniani przez rzeczywistość Nets biedowali gdzieś na obrzeżach największej aglomeracji - Long Island, Piscataway, New Jersey, Newark. Nikt nie traktował ich serio i nie miał zbytniej ochoty oglądać. Cały koszykarski Nowy Jork nie miał więc alternatywy - po prostu kibicowało się Knicksom. Teraz to się zmieni.

Gdy w 2003 r. miejscowy deweloper Bruce Ratner zapowiedział budowę Barclays Center oraz szesnastu drapaczy chmur, w których prace miało znaleźć tysiące mieszkańców, wydawało się to utopią, której nie doczekamy się nigdy. I jest w tym ziarenko prawdy. Kryzys finansowy spowodował, że w wielkich bólach urodził się jedynie sportowy obiekt, wieżowców nie będzie.

Gdy przed pierwszym derbowym meczem w Brooklynie na ułożony w stylową jodełkę parkiet wybiegną koszykarze dwóch nowojorskich ekip, w pierwszym rzędzie oprócz Jaya Z i Beyonce pewnie zasiądzie Michaił Prochorow, rosyjski miliarder i nowy właściciel drużyny, który nie boi się płacić tzw. podatku od luksusu.

Gdy przejął Nets zapowiedział sprowadzenie którejś z największych gwiazd ligi. Skończyło się na zatrudnieniu rozgrywającego Derona Williamsa. Mimo kilkumiesięcznych rozmów na temat wymiany Dwighta Howarda do Nets, najlepszy środkowy ligi ostatecznie powędrował do Los Angeles Lakers. Klub podpisał więc nowy kontrakt ze środkowym Brookiem (nie można się mieć na imię lepiej grając w tej drużynie) Lopezem, a w ramach wielkiej wymiany pozyskał skrzydłowego Joe Johnsona i jego wielgachny kontrakt opiewający na ponad 90 mln dolarów. W drużynie są też skrzydłowy Kirs Humphries, niedoceniany za umiejętności boiskowe były mąż gwiazdki Kim Kardashian, Gerald Wallace - który ma pełnić rolę plastra na największe gwiazdy ligi czy mający wiele do udowodnienia Andray Blatche, którego w ubiegłym sezonie zwolniono z Washington Wizards za słabą formę fizyczną a następnie anulowano jego milionową umowę dzięki zasadzie amnestii. Prochorow chce zdobyć mistrzostwo w ciągu najbliższych pięciu lat, więc nie żałuje pieniędzy. W pierwszej piątce nie ma gracza, który zarabiałby mniej niż 9,7 mln dolarów.

Opiekunem składu jest Avery Johnson - były mistrz NBA z San Antonio Spurs oraz trener roku z Dallas Mavericks, który zapowiada, że dla niego liczy się jedynie walka w play-off i ma dość oglądania najważniejszej fazy rozgrywek w telewizji.

Spike Lee zostaje z Knicks

Spike Lee, najsłynniejszy z fanów Knicks, wychował się na Brooklynie. Co jest takiego fascynującego w tej dzielnicy? - Ludzie oraz ich historie. To niesamowite miejsce, w którym znajdziesz wszystko - tłumaczy. Pytany w wywiadzie dla Blacktree.tv o to, czy zamierza kibicować Netsom odpowiada prowadzącemu. - Skoro Jay-z nie potrafił mnie do tego na mówić, to wydaje ci się, że ty jesteś w stanie to zrobić? Niebieski i pomarańczowy kochanie. Tylko Knicks!

Jego najnowszy film "Red Hook Summer" to ostatnie dzieło tzw. Brooklyn Chronicles. - Carmelo Anthony też urodził się i dorastał w Red Hook zanim jego rodzice zdecydowali się na przeprowadzkę do zachodniego Baltimore- tłumaczy zresztą wielokrotnie przemycając w swoich dzieła koszykarskie aluzje. Spike Lee, to kibic celebryta, będący ze swoją drużyną na dobre i na złe.

Nie opuszcza meczów Knicksów, zawsze jest na trybunach w pierwszym rzędzie Madison Square Garden. Zmienia tylko co kilka sezonów koszulki koszykarzy, które nosi. W tym roku będzie miał nie lada problem. Nie ma już Jeremy'ego Lina, który sprawił, że Knicks przez kilka tygodni byli najgorętszą i najfajniejszą drużyną w lidze. Nie ma także Landry'ego Filedsa, który powędrował do Toronto. Ta dwójka należała do ulubieńców reżysera. Kto będzie następny? Być może nieznany szerzej Chris Coppeland, który ma za sobą znakomity okres przedsezonowy i ze względu na kontuzję Amare Stoudemire'a może liczyć na sporo minut, a przed styczniem może i na gwarantowany kontrakt.

Lato dla fanów Knicks nie było łatwym okresem. Najpierw kontrowersyjny właściciel James Dolan puścił ulubieńca kibiców Jeremy'ego Lina do Houston, by w jego miejsce zatrudnić 37-letniego Jasona Kidda, który kilka dni po transferze pijany w sztok wjechał w budkę telefoniczną. Do drużyny doszli także 35-letni argentyński rozgrywający Pablo Prigioni, stary-nowy rozgrywający Knicks Raymond Felton, jeszcze starszy-nowy skrzydłowy Marcus Camby czy powracający po dwuletniej emeryturze Rasheed Wallace. W drużynie jest także 40-letni Kurt Thomas co czyni Knicks najstarszą drużyną ligi. Ta dziwna mieszanka gości po trzydziestce uzupełniona defensywnym specjalistą Ronniem Brewerem, który przychodzi z Chicago ma pomóc dwóm największym gwiazdom drużyny w walce co najmniej o finał wschodniej konferencji.

Te dwie gwiazdy to pechowy, chimeryczny Amare Stoudemire (kontuzja wykluczy go na 6-8 tygodni początku sezonu) , którego większość kibiców Knicks już dawno wysłałaby na Pluton oraz Carmelo Anthony - gwiazda złotej olimpijskiej reprezentacji Stanów Zjednoczonych, która w końcu chce udowodnić swoją wielkość. - Gdy myślisz o gwiazdach wydaje ci się: przychodzą, robią co do nich należy i odchodzą. Melo taki nie jest. Zagrał we wszystkich sparingach, robił na boisku wszystko, nawet trener chciał żeby odpoczął. Jemu zależy na zwyciężaniu, udowadania nam na każdym kroku, jak wiele znaczy dla niego ten sezon - tłumaczy skrzydłowy Steve Novak. Trener Mike Woodson, zafascynowany etyką pracy Anthonego, chce dokonać razem z nim rzeczy wielkich.

Czy tak będzie? Koszykarscy eksperci nie mają złudzeń. Na wschodzie wyżej cenią nie tylko mistrzów Miami Heat, ale i depczących im po piętach Boston Celtics, rewelacyjnych Indiana Pacers, perspektywicznych Philadelphia 76ers czy pozbawionych Derricka Rose'a Chicago Bulls. Wyżej stawiają nawet Brooklyn Nets. Czy się mylą?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.