PLK potrzebne jest więcej Qyntelów, mniej "młodzieżowców?

Zamiast stawiać na gwiazdy, tworzy się przepisy promujące zawodników, którzy na grę w ekstraklasie nie zasługują - pisze Łukasz Cegliński, dziennikarz Sport.pl i "Gazety Wyborczej".

Qyntel Woods, czyli Prokomu mistrzostwo nr 6

Łapałem się za głowę z niedowierzaniem i podziwem, patrząc na Qyntela Woodsa w finale PLK. Napisaliśmy o nim wiele, więc tylko przypomnę - tak dominującego zawodnika, takiej gwiazdy w Polsce wcześniej nie oglądaliśmy.

Oprócz braków sponsora i transmisji telewizyjnych meczów w bardziej dostępnej telewizji niż TVP Sport to jeden z powodów kryzysu ligowej koszykówki. W PLK brakuje gwiazd, które przyciągną kibiców do hal, a potem w nich ich zachwycą. Tegoroczny finał był dużo mniej emocjonujący niż poprzedni, ale nie mieliśmy w "Gazecie Wyborczej" wątpliwości, aby poświęcić mu całkiem sporo miejsca - jak na obecną pozycję koszykówki - w gazecie codziennej. Bo Woods w Asseco Prokomie Sopot, bo Tyus Edney w PGE Turowie Zgorzelec, bo ich wyjątkowość.

Taki zawodnik jak Woods jeszcze w Polsce nie grał! Czy zostanie?

Kilka lat temu rozkapryszeni warszawscy kibice kilkakrotnie niemal po brzegi wypełniali 4,5-tysięczny Torwar, bo wiedzieli, że Vincent "Samolot" Jones gwarantuje w meczu kilka wsadów "z trzeciego piętra". Nawet jeśli były to tylko pojedyncze akcje, to na wyobraźnię odbiorców działały. Potem mieliśmy w Sopocie Travisa Besta, Dajuana Wagnera czy Milana Gurovicia, ale dopiero Woods podbił kibiców.

Pamiętam oczywiście, że przyjście Woodsa do Prokomu było raczej upadkiem tego koszykarza niż sukcesem klubu świadczącym o sile ligi. Pamiętam, że sam wątpiłem w ten transfer, bo przecież Woodsa kojarzyliśmy z organizowaniem nielegalnych walk psów, bójkami w klubach nocnych i paleniem marihuany. To zawodnik podwyższonego ryzyka i ten, kto chce go zatrudnić, wciąż musi o tym pamiętać. Pamiętam wreszcie o tym, że Woods miał być kiedyś gwiazdą NBA.

Jego talent jest nietuzinkowy, a w PLK - wyjątkowy. Uznani zawodnicy NBA bezpośrednio lub przed 30. rokiem życia do Polski nie przyjeżdżają. Tutaj trafiają gwiazdy po przejściach, ale one i tak - z całym szacunkiem dla wyróżniających się na polskich parkietach harringtonów, okaforów, adamsów i davisów - często są bardziej atrakcyjni dla trenerów, sponsorów i kibiców.

Prezesi, dyrektorzy sportowi i trenerzy dążą do tego, aby obcokrajowcy przez nich zatrudniani byli jak najlepsi, ale dobry skauting, rozeznanie na międzynarodowym rynku koszykarskim i sposoby budowania zespołu to dla niektórych wciąż spore wyzwanie.

Przez PBG Basket Poznań (posłużę się jego przykładem ze względu na duże miasto, halę i potężnego sponsora) w minionym sezonie przewinęło się siedmiu obcokrajowców. Żaden z nich nie wybił się ponad przeciętność i nic dziwnego, że trybuny poznańskiej Areny świeciły pustkami. Idę o zakład, że gdyby zamiast kilku z nich w PBG grał zawodnik pokroju Woodsa, sytuacja byłaby inna. Ludzi przyszłoby więcej, PBG byłoby zadowolone z lepszego show, a wynik (żenujące 12. miejsce jak na jeden z najwyższych budżetów w lidze) na pewno nie byłby gorszy.

O regulacjach wzmacniających trend przyciągania gwiazd powinna pomyśleć także zarządzająca rozgrywkami PLK. Konkretnie prezes jej rady nadzorczej (i zarazem prezes PZKosz) Roman Ludwiczuk, który ostatnio narzuca lidze swój punkt widzenia. Najnowszym pomysłem Ludwiczuka jest nakaz gry dla dwóch Polaków przez cały mecz - jeden z nich miałby być "młodzieżowcem", czyli zawodnikiem urodzonym po 31 grudnia 1985 roku. Promowanie na siłę "młodzieżowców" w drugiej kwarcie w tym sezonie pokazało jednak, że to kierunek chybiony.

Przepis ani nie pomaga reprezentacji, ani nie podnosi poziomu ligi. Nakaz stworzył nową kategorię zawodników - tzw. dziesięciominutowców, którzy stali w rogu, a ich zadanie było jasne: nie szkodzić. Turów przegrał w finale z Prokomem wszystkie pięć drugich kwart, bo trener Paweł Turkiewicz musiał wprowadzać zawodników nieprzygotowanych do gry na tym poziomie, co gwiazdy Prokomu wykorzystywały do bólu. Stwierdzenie, że Turów przegrał finał przez przepis o "młodzieżowcu", to nadużycie. Ale Turkiewicz musiał osłabiać swój zespół. W profesjonalnym sporcie nie ma na to miejsca. Podobnie jak na sztuczne windowanie pensji, co już ma miejsce w przypadku Polaków, którzy na boisku jeszcze nic nie osiągnęli, a korzystając z sytuacji, chcą zarabiać ponad 10 tys. zł miesięcznie.

Ludwiczuk i prezes PLK Janusz Wierzbowski, zamiast eksperymentować z dziwnymi przepisami, które poziomu koszykówki nie podniosą, powinni zająć się szukaniem sponsorów i leczyć chory system szkolenia, w którym wynik przysłania uczenie koszykówki młodych zawodników. Na razie wciągają do ekstraklasy koszykarzy, którzy na to nie zasługują.

I nie ma co się dziwić, że zainteresowanie koszykówką maleje.

Prokom bez większych zmian, ale... Koszarek w Sopocie?

Więcej o:
Copyright © Agora SA