Marcin Gortat: Mam być liderem

- Po wyczerpującym meczu lecimy z Los Angeles do Toronto, w hotelu siedzę w wannie wypełnionej lodem. Pcham w siebie jedzenie na siłę, przygotowuję się do spotkania, gram ponad 30 minut, mam 15 punktów i osiem zbiórek, a drużyna wygrywa. Z takich rzeczy jestem dumny - mówi Marcin Gortat

Jedyny polski koszykarz w NBA zakończył już sezon, bo Phoenix Suns nie awansowali do play-off. Po przejściu z Orlando Magic Gortat grał średnio w meczu 30 minut, zdobywając dla Suns po 13 punktów i 9,3 zbiórki.

Łukasz Cegliński: Nie zagracie w play-off, ale pan nie może powiedzieć po tym sezonie, że jest niezadowolony.

Marcin Gortat: Jestem szczęśliwy, że wszystko wreszcie idzie w dobrym kierunku, że wysokie cele mogę sobie nie tylko stawiać, ale też je realizować. Dziwnie się jednak czuję, po raz pierwszy nie grając w play-off, to nawet trochę dołujące, że my już skończyliśmy sezon, a ponad połowa drużyn gra o mistrzostwo. Jednak dzięki temu mogę odpocząć.

Bardzo jest pan zmęczony?

- Bardzo i to nie tylko pod względem fizycznym, ale również mentalnym. Cieszę się, że mam już przerwę, potrzebowałem tego, bo pod koniec sezonu coraz trudniej było mi się regenerować. Na dodatek bolał mnie nos - przez pierwsze dni po złamaniu wszystko było w porządku, ale potem a to dostałem przypadkiem piłką w twarz na treningu, a to zdzielił mnie Brandon Haywood z Dallas. Nawet mała dziewczynka podająca piłki na rozgrzewce trafiła mnie właśnie w nos. Muszę jeździć na prześwietlenia i badać, czy wszystko jest w porządku.

Po złamaniu nosa nie opuścił pan ani jednego meczu, grając bez ochronnej maski. Trener Suns Alvin Gentry powiedział, że koszykarze NBA stawiają sobie za punkt honoru taki występ, bo pokazują, jacy są twardzi.

- Siedząc na ławce w Orlando, marzyłem, żeby zacząć grać, i wkurzałem się, jak patrzyłem na zawodników schodzących z boiska po lekkim urazie. Przyrzekłem sobie wtedy, że dopóki będę mógł biegać i łapać piłkę, nic mnie nie powstrzyma od wejścia na boisko. Jednak wiadomo, że zdrowie jest ważniejsze niż jeden mecz, więc granie ze złamanym nosem można nazwać chorą ambicją.

Jak Suns będą wyglądać w przyszłym sezonie, jaka będzie pańska rola?

- Po sezonie spotkałem się ze wszystkimi najważniejszymi ludźmi w klubie i wiem jedno - dużo ode mnie oczekują. Mam być jednym z liderów drużyny, mam ją ciągnąć w górę. Zespół się pewnie zmieni, kilku graczy odejdzie, inni przyjdą - potrzebujemy szczególnie wysokiego skrzydłowego i obwodowego, który będzie brał na siebie ciężar gry w końcówkach.

Czego konkretnie zespół będzie wymagał od pana?

- Moja pasja i emocje, które pokazuję na boisku, zaraziły w Phoenix wiele osób. Mogę powiedzieć, że moja postawa w meczu, na treningu czy w szatni miała jakiś pozytywny wpływ na drużynę. Pokazałem wszystkim, że ciężką pracą można wiele osiągnąć. W klubie chcą, żebym rozwinął się koszykarsko - bardziej atakował tablicę, więcej zbierał, grał tyłem do kosza, ale też mam być kimś, kto krzyknie na boisku, zbierze zespół do kupy w trudnej chwili.

Jak zmienił się pański status w NBA? Czy po tych bardzo dobrych trzech miesiącach rywale, trenerzy, sędziowie postrzegają Gortata inaczej?

- Zdecydowanie. Zauważam już, że obrona rywali zaczyna być ustawiana tak, bym nie mógł rozgrywać dwójkowych akcji ze Steve'em Nashem. Widzę też, że kiedy mam piłkę pięć metrów do kosza, obrońca jest już przygotowany, że mogę rzucić i trafić. Znajomi asystenci trenerów w drużynach rywali pół żartem, pół serio zapowiadają mi przed meczami, że już ich nie zranię. Sędziowie nie będą mnie jeszcze chronić w grze przeciwko np. Timowi Duncanowi z San Antonio, ale w rywalizacji z młodszymi, mniej doświadczonymi graczami zdarzało się już, że dostawałem "gwizdki". Sędziowie zapamiętali moje imię i nawet poprawnie je już wymawiają. Po czterech latach odezwał się do mnie na boisku nawet małomówny Duncan - pośmialiśmy się, że obaj jesteśmy nieogoleni.

Miał pan kilka świetnych meczów - np. z Bostonem i San Antonio u siebie czy wielką bitwę z Los Angeles Lakers na wyjeździe. Który był najważniejszy?

- Przełomem było dla mnie styczniowe tournée wyjazdowe na wschodzie USA, gdzie graliśmy m.in. w Cleveland, Waszyngtonie i Detroit, a ja miałem tam trzy kolejne double-double. Potem wróciliśmy do Phoenix na serię pięciu spotkań u siebie i wtedy wszystko zaczęło się kręcić, m.in. właśnie w meczu z Bostonem.

A spotkanie w Los Angeles? W przegranym 137:139 po trzech dogrywkach meczu z obrońcą tytułu miał pan 24 punkty i 16 zbiórek w ciągu 53 minut gry.

- To było na pewno najbardziej ekscytujące spotkanie w mojej karierze. Walka na wysokim poziomie przed całym Hollywood przeciwko Kobe Bryantowi i Philowi Jacksonowi, czyli ikonom ligi - można było się poczuć jak w finale NBA. Pokazałem się z dobrej strony - miałem mnóstwo zbiórek i punktów zdobytych na różne sposoby, nieźle broniłem przeciwko Pau Gasolowi.

Jakie plany na najbliższe tygodnie?

- Lecę do Orlando, gdzie przez miesiąc nie dotknę piłki, nie wejdę do siłowni. Będę odpoczywał, spotykał się z przyjaciółmi i rodziną. Potem zacznę pracę na siłowni, gdzie chcę wzmocnić przede wszystkim nogi. 1 lipca okaże się, czy w NBA będzie lokaut. Prawdopodobnie będzie i wtedy ogłoszę, czy zagram w reprezentacji.

W przypadku lokautu pańskie ubezpieczenie może sięgnąć nawet 2 mln zł. Polski Związek Koszykówki nie ma takich pieniędzy, ale pojawiły się informacje, że być może sam Gortat zapłaci za siebie.

- To totalne nieporozumienie. O grze w kadrze rozmawiałem ostatnio w Phoenix z Walterem Jeklinem, który niedługo być może zostanie dyrektorem sportowym reprezentacji. O ostatnich latach w kadrze rozmawialiśmy długo i szczerze, i po skończonej rozmowie Walter nie miał szczęśliwej miny.

Co będzie pan robił w razie lokautu?

- Od przełomu sierpnia i września będziemy musieli być w formie i gotowi na przygotowania do sezonu. W każdej chwili możemy dostać telefon, że jest porozumienie i za 24 godziny mamy stawić się w klubie, ale może być też tak, że przez kilka miesięcy będziemy ćwiczyć do znudzenia i nic się nie zmieni.

Niektórzy koszykarze NBA mówią, że przyjadą grać do Europy.

- Do mojego agenta dzwonili ludzie z dwóch poważnych klubów, proponowali sporo kasy, ale ja do Europy na razie nie wracam.

W przyszłym sezonie ma pan zarobić 6,7 mln dolarów brutto, ale w czasie lokautu pensje są zamrożone.

- Nie tylko pensje, ale także wszystkie nasze ubezpieczenia. Jeśli cokolwiek stanie się z moim zdrowiem, to za leczenie będę musiał płacić sam. To dlatego europejskie federacje będą wówczas zmuszone do tak wysokich kosztów ubezpieczenia. Bez tego nikt z koszykarzy NBA nie spróbuje nawet trenować z kadrą.

O 18 grudnia, dniu transferu do Phoenix, mówi pan, że był najlepszy w życiu. A jak nazwać to, co wydarzyło się potem?

- To był ogromny krok do przodu. Po raz kolejny, ale po raz pierwszy tak dobitnie pokazałem, że mogę grać w NBA i zamknąłem usta wielu niedowiarkom.

O niedowiarkach wspomina pan w wielu wywiadach - tak bardzo bolało to, że kilka lat temu ludzie w pana nie wierzyli?

- Najśmieszniejsze jest to, że nadal są tacy, którzy wytykają tylko, że nie potrafię tego i tego, że się nigdy w NBA nie odnajdę, że jestem w niej tylko ze względu na wysoki wzrost. Ale już mniejsza z tym. Pierwsze mecze w Phoenix lekko przespałem, aklimatyzacja w nowym klubie trwała trochę dłużej, niż się spodziewałem. Musiałem zmienić podejście do meczu, przestawić się na to, że w Phoenix oczekuje się ode mnie zupełnie innych rzeczy niż w Orlando. Jak już poczułem rytm, wszystko zaczęło się pięknie kręcić. Radziłem sobie na boisku, mając po kilka fauli, potrafiłem się skoncentrować pomimo dużego zmęczenia, walczyłem z urazami. Po wyczerpującym meczu z Lakers lecimy do Toronto, gdzie do trzeciej w nocy, a potem od rana siedzę w wannie wypełnionej lodem. Pcham w siebie jedzenie na siłę, przygotowuję się do meczu, gram ponad 30 minut, mam 15 punktów i osiem zbiórek, a drużyna wygrywa. Z takich rzeczy jestem dumny.

Hornets blisko perfekcji. Falstart Lakers  ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA