Grant Hill dla "Gazety": Bardziej Magic niż Jordan

- Szybko zrozumiałem, że droga do prawdziwej klasy to wszechstronność - umieć zebrać piłkę, wyprowadzić kontrę, podać koledze albo zdobyć punkty samemu. Po prostu grać dla drużyny - mówi Grant Hill, kolega Marcina Gortata w Suns, jeden z najlepszych koszykarzy lat 90.

Hill, który urodził się 5 października 1972 roku, jest trzecim najstarszym obecnie koszykarzem w NBA po Shaquille'u O'Nealu i Kurcie Thomasie. Zdobywał akademickie mistrzostwo USA z drużyną Duke, w NBA rzucił ponad 16 tys. punktów w ponad 900 meczach w Detroit Pistons, Orlando Magic i Phoenix Suns. Wielkiej kariery nie zrobił tylko przez kontuzje.

Łukasz Cegliński: Jaki jest ten Gortat? Dobry sam z siebie czy ze względu na Steve'a Nasha?

Grant Hill: Steve na pewno jest ważnym czynnikiem postępu Marcina, ale ja myślę, że Marcin właśnie dokonał poważnego zwrotu w swojej karierze. Zaczął np. trafiać rzuty z półdystansu, z czym miał problem zaraz po transferze do Phoenix. Widzę, jak nabiera pewności siebie, co m.in. wynika z tego, że tutaj chcemy, żeby grał aktywnie w ataku, wymagamy od niego konkretnych zachowań. W Orlando tego nie doświadczył. Granie ze Steve'em na pewno pomaga, ale dobra forma to także zasługa samego Marcina, który ciężko na to pracuje i jeśli nie przestanie, to może być w NBA bardzo dobrym zawodnikiem.

Gortat mówi, że bez Nasha byłoby go 50 proc. mniej.

- To tylko takie gadanie... Steve każdemu ułatwia grę, nie tylko Gortatowi. Z drugiej strony jest też tak, że i Marcin robi pewne rzeczy, np. zbiera piłki, dzięki którym Steve'owi gra się lepiej.

Kluby NBA często znajdują się w różnych fazach - niektóre walczą o tytuł, inne są w fazie przebudowy, jeszcze innym bardziej niż na wynikach zależy na jak najwyższym numerze draftu. Gdzie są w tej chwili Phoenix Suns?

- Sami się nad tym zastanawiamy. W poprzednim sezonie walczyliśmy o mistrzostwo, obecny zaczęliśmy słabo. Poznajemy, docieramy, myślę, że będziemy grać lepiej. Jesteśmy zespołem na miarę play-off, ale pełny obraz miejsca, w którym znajdują się obecnie Phoenix Suns będziemy mieli dopiero po sezonie.

Jak zmieniła się koszykówka NBA w porównaniu z latami 90.?

- Nie gra się już tak twardo, tak fizycznie. Drużyny, które były wówczas nastawione na obronę - np. New York Knicks - stosowały różne chwyty: łapały za ręce czy trzymały w pasie. Zmiany przepisów wyczyściły tą warstwę gry, dzięki czemu stała się ona szybsza, bardziej efektowna, wzrosły zdobycze punktowe.

A zmiany poza boiskiem?

- Jest trochę inna kultura, ale to naturalne. Kiedy ja trafiłem do ligi, większość graczy przychodziła na mecze ubrana w garnitury. Teraz jest więcej luzu, ale to typowe dla generacji młodych zawodników. W naturalny sposób zmienia się ich sposób bycia i to nie tylko, jeśli chodzi o stroje.

W drafcie z 1994 roku pierwsze trzy numery mieli Glenn Robinson, Jason Kidd i Grant Hill. Jakby pan porównał ten zestaw z zeszłorocznym, którzy tworzyli John Wall, Evan Turner i Derrick Favors?

- Nie znam tych młodych chłopaków, ale zauważę tylko, że w 1994 roku ja kończyłem studia, Glenn był po trzecim roku, a Jason po drugim. Byliśmy starsi niż większość koszykarzy, którzy teraz przechodzą z ligi uniwersyteckiej do NBA. To jednak w pewnym sensie naturalne, bo obecne pokolenie już w szkole średniej doświadcza rzeczy, z którymi my zapoznawaliśmy się kilka lat później. Jeśli jednak spojrzy się na to, co ja, Jason i Glenn osiągnęliśmy w NBA, to można uznać, że spisaliśmy się nieźle, dwóch z nas ciągle gra w NBA. Zobaczymy, co osiągną ci młodzi chłopcy.

Najwszechstronniejszym koszykarzem w NBA jest w tej chwili LeBron James. W latach 70. był nim Oscar Robertson, w 80. mówiono tak o Magicu Johnsonie i Larrym Birdzie. W latach 90. głównym kandydatem do takiego określania był Grant Hill?

- Tak, myślę, że można tak powiedzieć. Jak byłem mały, to oglądałem Magica i Larry'ego i zawsze chciałem być koszykarzem, który potrafi zrobić wszystko, aby pomóc drużynie. Szybko zrozumiałem, że droga do prawdziwej klasy to wszechstronność - umieć zebrać piłkę, wyprowadzić kontrę, podać koledze, albo zdobyć punkty samemu. Po prostu grać dla drużyny.

Trafił pan do NBA, kiedy Michael Jordan przerwał karierę, żeby grać w baseball. Grant Hill był miał być pierwszym nowym Jordanem, dopiero potem pojawili się Kobe Bryant i LeBron James.

- O wielu koszykarzach mówiło się i wciąż będzie mówić, że będą następnymi Jordanami. Ale rzeczywiście, mówiło się tak o mnie - miałem mocne wejście do ligi, pierwsze dla lata były bardzo dobre. Potem zaczęły się jednak problemy z kontuzjami i cofałem się, zamiast rozwijać. Przestałem się wówczas martwić o tego typu porównania, chciałem tylko wrócić do formy. Poza tym uważam, że nawet w moich najlepszych chwilach bardziej przypominałem Magica lub Larry'ego niż zdobywanie punktów. Michael był jednak znakomity, zawsze będzie postrzegany jako jeden z najlepszych koszykarzy w historii NBA, a nowe gwiazdy będą do niego porównywane.

Spędził pan siedem trudnych lat w Orlando Magic, gdzie przeszedł pan pięć operacji lewej kostki.

- To były bardzo ciężkie lata, jeśli weźmie się pod uwagę, że praktycznie nie grałem. Wydaje mi się jednak, że te problemy pozwoliły mi dorosnąć poza boiskiem, stać się lepszym, świadomym siebie człowiekiem. To mnie wzmocniło i teraz patrzę na tamte lata jako na coś pozytywnego. Choć wtedy było mi bardzo ciężko i nie mam wątpliwości, że przez te kontuzje nie stałem się tak dobrym graczem, jak mógłbym być i nie osiągnąłem w NBA tyle, ile mogłem.

Myślał pan wówczas o zakończeniu kariery?

- Nigdy się nie poddałem i zawsze wierzyłem, że wrócę. Nawet wtedy, kiedy przekreślali mnie inni. Starałem się być cierpliwy i teraz cieszę się, że nie podejmowałem pochopnych decyzji, to ten powrót do gry, którego doświadczyłem w Phoenix, był dla mnie wspaniały.

Co się działo z tą pańską kostką?

- Główny problem był taki, że w Orlando nigdy nie wyleczyłem jej w 100 proc., ciągle wracałem za wcześnie. Po operacjach dochodziłem do siebie tempem rehabilitacji, ale jak byłem w 70-80 proc. sprawny, byłem naciskany, żeby wracać na boisko.

Kto naciskał? Klub?

- Ja nie jestem lekarzem, nie potrafię określić, kiedy powinienem wracać po kontuzji - to zadanie klubu i sztabu medycznego. Mówili mi, że mogę wracać, to wracałem. W końcu sam znalazłem lekarza, który w 2003 roku podjął się przemodelowania pięty, aby staw skokowy był bardziej stabilny. Umieszczenie śrub spowodowało poważne zakażenie organizmu bakterią i straciłem 20 miesięcy gry, ale kostka wreszcie się wyleczyła.

W Phoenix odrodził się pan jak mityczny Feniks z popiołów?

- Zmieniłem środowisko, znalazłem się w nowym zespole bez tego bagażu złych wspomnień z Orlando. Poczułem się dobrze, drużyna potrzebowała takiego gracza jak ja i okazało się, że dowodzeni przez Steve'a Nasha możemy osiągać dobre wyniki.

W 2009 roku miał pan propozycje z Boston Celtics i New York Knicks i to ponoć pańska żona przekonała pana do pozostania w Phoenix. Mówiła, że jeśli chce pan walczyć o tytuł, powinien się przenieść do Bostonu. Jeśli najważniejsze jest fajne miasto - to potrzebny jest transfer do Nowego Jorku. Jeśli jednak chce pan z zadowoleniem wykonywać codzienną pracę, lepiej zostać w Phoenix.

- Przypisujecie jej chyba za dużą rolę w mojej decyzji... Miałem pewne propozycje, ale dobrze się stało, że zostałem w Phoenix. Stało się to z pożytkiem dla drużyny i dla mnie.

Co się panu podoba w tym klubie podoba?

- To, w jaki sposób funkcjonuje. Podobał mi się nasz poprzedni sezon, w którym zagraliśmy w finale konferencji, lubię nasz obecny skład.

Czy to ważniejsze niż próba gry o mistrzostwo z Celtics?

- Nie zastanawiam się nad tym. Ostatni sezon pokazał, że podjąłem dobrą decyzję, bo nawet z teoretycznie słabszym zespołem zaszliśmy daleko. Walczyliśmy o każdą piłkę...

Ale w historii NBA było wiele gwiazd, które po trzydziestce zmieniały klub tylko po to, żeby zdobyć mistrzostwo - Karl Malone, Gary Payton, Charles Barkley, ostatnio Shaquille O'Neal. Dlaczego pan tego nie spróbował?

- Podoba mi się w Phoenix, nie żałuję swojej decyzji i wciąż chcę zagrać o mistrzostwo z Suns. Nie wiem czy mi się to uda, ale to w Phoenix wznowiłem swoją karierę i jestem temu miastu, klubowi coś winny.

Koszykarze NBA podpisując nowy kontrakt często wybierają między najwyższymi pieniędzmi, najlepszym zespołem i drużyną, w której będą mogli być pierwszoplanową postacią. Co pana zdaniem jest najważniejsze?

- Z punktu widzenia zawodnika, który w najlepszych latach kariery zmagał się z powtarzającymi się kontuzjami powiem, że najważniejsze jest czuć się dobrze ze sobą. Dla niektórych celem może być występ w Meczu Gwiazd, dla kogoś innego - walka o mistrzostwo. Istotne jest jednak to, jakim jesteś człowiekiem, kolegą z drużyny, czy masz satysfakcję z tego, co robisz. Ważne jest to, żeby być zapamiętanym jako profesjonalista.

Obecne gwiazdy, koszykarze urodzone w połowie lat 80., często mówią, że chcą grać w dużych miastach. Otoczka i obecność mediów są takie ważne?

- Każdy ma swój cel i styl życia, w którym czuje się komfortowo - dotyczy to i zawodników, i zespołów. Mają do tego prawo. Nie wszystko da się jednak zaplanować i czasem transfer do dużego miasta wcale nie gwarantuje sukcesu.

Proszę porównać Jordana, Bryanta i Jamesa na boisku i poza nim.

- W ich grze można zauważyć pewne podobieństwa, ale także sporo różnić, także jeśli chodzi o osobowości. Są dużymi postaciami, dlatego muszą być w pewnym sensie różni. Cieszę się, że miałem okazję grać przeciwko każdemu w jego najlepszym momencie - często rywalizowałem z nimi bezpośrednio na swojej pozycji.

I który z nich jest pana zdaniem najlepszy?

- Ciężko powiedzieć. Niewątpliwie Michael osiągnął w latach 90. chyba wszystko co mógł, ale można powiedzieć, że Kobe w minionej dekadzie szedł jego śladem, a LeBron też staje się coraz bardziej dojrzałym zawodnikiem. Każdy z nich jest wielkim gracze.

W jaki sposób utrzymuje pan tak dobrą formę fizyczną w wieku 38 lat?

- Prowadzę odpowiedni styl życia. Codziennie trenuję, staram się być zdyscyplinowany do pracy nad ciałem, wiem, kiedy odpocząć, dużo śpię, stosuję odpowiednią dietę. Ważne jest także nastawienie umysłu - trzeba myśleć w dojrzały sposób, ale nie koncentrować na tym, że ma się 38 lat, tylko wierzyć, że jest się w stanie zrobić na boisku wszystko to, czego potrzebuje zespół. Ja czuję, że mogę grać jeszcze przez wiele lat.

A myśli pan o tym, co będzie po zakończeniu kariery? Jest pan znany z zainteresowania polityką, więc może pójdzie pan w ślady byłych graczy NBA Billa Bradley'a, który był senatorem lub Kevina Johnsona, który po udanej karierze w Phoenix został burmistrzem Sacramento?

- Dorastałem w okolicach Waszyngtonu, więc od małego słuchałem rozmów o polityce, ale nie myślę o niej poważnie. Uważam, że są inne sposoby, aby pozytywnie wpływać na życie w kraju - interesuję się biznesem, nie wykluczam jakiejś roli w telewizji. Może kiedyś zajmę się polityką, ale nie wcześniej niż za jakieś 20 lat. .

- Presja jest większa niż w Orlando - twierdzi Gortat?

Więcej o:
Copyright © Agora SA