Chciał trafić do NBA - trafił. Chciał w niej grać - zagrał, nawet w finale. Chciał pełnić większą rolę - był najlepszym strzelcem zespołu. Chciał zmienić klub - zmienił. Chciał podpisać kontrakt życia - podpisał. A raczej podpisze, za kilka dni. Ale wszystko jest już ustalone - Washington Wizards w ciągu najbliższych pięciu lat zapłacą Marcinowi Gortatowi 60 mln dolarów.
Gortat, jego konsekwencja, z jaką idzie obraną przez siebie drogą, zasługuje na podziw. To jedna z niewielu postaci polskiego sportu, które realizują ambitne cele, które wykorzystują szanse, a kiedy noga się powinie, to zaciskają zęby i pracują ciężej. Gortat karierze w NBA podporządkował wszystko, łącznie z reprezentacją Polski, z gry w której kilka razy - wtedy gdy uważał, że może mu to przeszkodzić w realizowaniu ścieżki - rezygnował.
Co ważne, szczęście w tej realizacji celów nie ma nic do rzeczy. Owszem, w NBA, w zawodowym sporcie, bardzo ważne jest, by znaleźć się we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Być małym elementem układanki akurat mających mistrzowskie ambicje Orlando Magic. Zostać wymienionym do Phoenix Suns w momencie, gdy grali tam jeszcze doskonały rozgrywający Steve Nash i inteligentny, doświadczony Grant Hill. Trafić do ambitnych Washington Wizards akurat wtedy, gdy ci, po latach pomyłek, wreszcie budują wartościową drużynę. Być wolnym graczem dokładnie w momencie, gdy na rynku nie ma wielu środkowych, co podwyższa twoją cenę.
Ale na wykorzystanie szansy trzeba być gotowym, a Gortat był zawsze. Kiedy Magic odsyłali go do Niemiec po kolejnych edycjach letnich rozgrywek, nie załamywał się, tylko pracował coraz ciężej. Kiedy w Magic był dalekim rezerwowym, pracował nad siłą fizyczną, motoryką i szykował ciało na trudy NBA. Kiedy był workiem treningowym dla Dwighta Howarda, nie kręcił nosem, tylko starał się uczyć. Kiedy trafił do Suns, w mig wykorzystał to, nad czym pracował przez lata. A kiedy było trzeba, to siedział na walizkach i czekał na transfer.
Gdy ten do Waszyngtonu doszedł do skutku, Polak - były najlepszy strzelec Suns - bez mrugnięcia okiem zaakceptował swoją drugoplanową rolę w Wizards. I, co ważne, nie był już tym głodnym, chcącym sięgać po nowe Gortatem sprzed sześciu lat. Był 30-letnim, doświadczonym koszykarzem, który w NBA niejedno widział, który i przynosił pączki, i udzielał wywiadu na żywo ESPN. Który grał z Howardem, Hillem, Nashem, Carterem, który ćwiczył w lecie z Hakeemem Olajuwonem. Który widział wiele zwycięstw, dużo porażek. Stał się kimś, kto nie tylko zna swoje miejsce w szeregu, kto pomoże drużynie nie tylko na boisku, ale także poza nim.
I przed podpisaniem kontraktu życia, rozegrał swój najlepszy - biorąc pod uwagę wynik zespołu i wkład własny - sezon w NBA, pięknie błysnął w play-off. To z tych względów Wizards zaproponowali mu 60 mln za pięć lat i są zadowoleni, że Gortat ofertę przyjął.
Kolejny cel Polaka? Nawet jeśli tego nie powiedział, to jest on jasny - mistrzostwo z Wizards. Szans na to szacować nie sposób, układ sił w lidze niebawem może być inny, gwiazdy zmieniają kluby itd. Ale w Waszyngtonie liczą, że John Wall i Bradley Beal zaświecą w najbliższych latach jak prawdziwe gwiazdy, a Gortat w tym rozwoju im pomoże.
Niemożliwe? Powiedzcie to Gortatowi.