Cegliński z EuroBasketu: Gruziński koszmar, czyli kompromitacja

- Nie potrafię opisać jak wielką pustkę, smutek, a nawet wstyd czułem w przerwie meczu. Gruzini już w pierwszych 20 minutach ośmieszyli całą drużynę i każdego z Polaków z osobna. Kto chce, niech wierzy, że Polacy w Słowenii się odrodzą, odmienią. Ale na własną odpowiedzialność - pisze po porażce Polaków z Gruzją 67:84 w pierwszym meczu EuroBasketu Łukasz Cegliński ze Sport.pl.

Zawód. Wstyd. Kompromitacja.

Takie słowa przychodziły mi do głowy już w przerwie pierwszego meczu Polaków na EuroBaskecie. Meczu z Gruzinami, którzy - takie są fakty - mieli być jednym z najłatwiejszych rywali biało-czerwonych w Słowenii. Teraz aż strach się bać, co będzie z Chorwacją, Hiszpanią, Słowenią. A nawet w czwartek - z Czechami.

Gruzini już w pierwszych 20 minutach ośmieszyli całą drużynę i każdego z Polaków z osobna. Poza krótkim momentem dobrej obrony na początku meczu, rywale wygrywali każdy pojedynek jeden na jednego, oszukiwali Polaków, uciekając im za plecy, wyrywali kluczowe piłki w ataku. I korzystali z kompromitujących błędów Polaków, których było mnóstwo.

Michał Chyliński podał w aut, zamiast do Michała Ignerskiego. Marcin Gortat podał do nikogo, zamiast do Thomasa Kelatiego. Łukasz Koszarek nie zrozumiał się z Maciejem Lampe. Ten ostatni podał tak, że Gruzini mogli zdobyć łatwe punkty z kontry. Polacy grali tak, jakby spotkali się po raz pierwszy.

Wysocy, Gortat i Lampe, którzy mieli bić (Gortat) lub "robić damage" pod koszem (Lampe) grali słabiutko. I niech nie zmyli was statystyka pierwszego - 12 punktów, osiem zbiórek, dwa bloki. Gortat był daleki od jakiejkolwiek dominacji, którą zapowiadał. Grał miękko, niepewnie, nie miał siły przebicia. Giorgi Shermadini statystycznie lepiej nie wyglądał, ale na boisku - zdecydowanie! Lampe? Szkoda słów. Słabiutki, mięciutki, wycofany.

Obrazem słabości dwóch polskich wieżyczek - bo na pewno nie wież! - była np. akcja Wiktora Sanikidze, który z werwą wskoczył po rzucie kolegi między dwóch polskich środkowych i zebrał piłkę, rozpychając się między nimi. Bo Gruzini walczyli z pasją, a Polacy czekali, aż ktoś się przełamie, odmieni wynik.

Ale nie miał tego kto zrobić. Ignerski i jego kilka celnych rzutów nie wystarczyło. Kelati wyróżniał się tylko faulami, które wynikały ze słabej obrony. Chyliński, Adam Waczyński i Mateusz Ponitka, którzy w sparingach mieli przebłyski, byli statystami. Koszarek i Szubarga? Było dobrze, jak nie popełniali strat. Trener Dirk Bauermann? Okrzyki, czerwona twarz i zdenerwowanie, które podczas jednej z przerw na żądanie objawiło się odepchnięciem telewizyjnego mikrofonu, nie dawało żadnych efektów. Dobra komunikacja, wiara, pewność siebie pozostały tylko słowami.

Nie potrafię opisać jak wielką pustkę, smutek, a nawet wstyd czułem w przerwie meczu.

Początek drugiej połowy, często moment kluczowy, kiedy kilkoma dobrymi akcjami można odmienić przebieg spotkania, Polacy zaczęli od dobrej obrony - Gruzini przez cztery minuty nie zdobyli punktu. Ale Polacy - tylko dwa. Wysocy nawet nie dostawali podań, a trójki Kelatiego, Koszarka i Szubargi nie wpadały. Cóż, tak to jest z trójkami...

Później było lepiej. Pojawiły się ambicja, werwa, ciąg na kosz, a nawet - uwaga! - punkty. Ale, do cholery, kogo obchodzi później?!

Bauermann w przeddzień meczu mówił, że pierwszy mecz owszem, jest ważny, ale żeby z tą jego wagą nie przesadzać. Przypominał, że w 2005 roku w Serbii jego Niemcy przegrali pierwszy mecz z Włochami, że wszyscy postawili na zespole krzyżyk, a drużyna zdobyła potem srebrny medal mistrzostw Europy.

Kto chce, niech wierzy, że z Polską będzie tak samo. Ale na własną odpowiedzialność.

Więcej o:
Copyright © Agora SA