Sylwester Szmyd: Talentem nie byłem, ale chciałem pracować

Najlepszy polski kolarz Sylwester Szmyd rozpoczął dziesiąty sezon w zawodowym peletonie. Jak mówi, wszystko zawdzięcza ciężkiej pracy i namawia do tego innych

W naszym cyklu "Polska na rowery" zachęcamy Was, byście rozkochali się w kolarstwie. Dziś rozmowa z najlepszym polskim kolarzem, który rower najpierw polubił, a później związał się z nim na dobre i na złe.

Wojciech Borakiewicz: Zaczął pan dziesiąty już sezon w zawodowym kolarstwie. A jakie były początki?

Sylwester Szmyd: Na początku była trwająca niemal dobę podróż autobusem do Florencji (śmiech). Miałem 19 lat, chodziłem w Bydgoszczy do piątej klasy technikum i podjęcie takie decyzji nie było proste. Trzeba było się rzucić na głęboką wodę, jeszcze nie zawodowego wtedy kolarstwa. Wsparli mnie rodzice.

Dlaczego pan wyjechał?

- Wiedziałem, że jeśli chcę myśleć poważnie o kolarstwie, to tylko za granicą, a nie w Polsce. To była odpowiednia decyzja.

Chyba bardzo udany, poprzedni sezon potwierdził ostatecznie, że to był dobry wybór. Uwieńczeniem było wspaniałe zwycięstwo na królewskim etapie na Mont Ventoux.

- Najpierw, jak już wreszcie wysiadłem z tego autobusu, były trzy lata wyrzeczeń, zanim podpisałem pierwszy zawodowy kontrakt. Potem ciężka praca, naprawdę bardzo ciężka. To wszystko jednak jakoś w mojej ocenie zostało spłacone, kiedy wjechałem pierwszy na metę na Mont Ventoux. Trwało to powoli, krok po kroku. Kolejne cele się przesuwały. Najpierw to był zawodowy kontrakt we Włoszech. Tutaj kolarski profesjonalizm jest na najwyższym poziomie. Kolejne marzenie - zostać w zawodowym peletonie. A zwycięstwo na Mont Ventoux znaczy naprawdę wiele i się zwraca. Nigdy nie byłem wielkim talentem, zwyciężającym z błyskiem. Nie miałem dziesięciu medali z mistrzostw Polski w różnych kategoriach wiekowych, a takich osób w peletonie z różnymi sukcesami w swoich krajach jest wiele. Ja do wszystkiego dochodziłem powoli.

Ale teraz się już nie musi pan martwić o kolejny kontrakt.

- Ostatnie dwa, trzy lata były udane, wywindowały mnie na pewien poziom. A Mont Ventoux był tego potwierdzeniem

A jakie cele sobie pan stawia w dziesiątym sezonie, kolejnym w grupie Liquigas?

- Są podobne jak wcześniej. Mam do spełnienia swoją funkcję pomocnika w peletonie dla Ivana Basso, lidera grupy. Chcę spełnić oczekiwania szefów Liquigas. Nie rezygnuję ze swoich prywatnych ambicji. Cały czas w głowie jest Tour de Pologne, a oprócz tego wyścigu jakieś małe zwycięstwo etapowe np. w Dauphine Libere. Plan mam tak ułożony, z czego się cieszę, że nie muszę jeździć w całkiem małych wyścigach jako zapchajdziura. Po dziesięciu latach zawodowstwa nie wymaga się ode mnie startów byle gdzie. Mam startować w najważniejszych tourach. W nich mam walczyć.

To będą wszystkie trzy wielkie wyścigi: Giro d'Italia, Tour de France i Vuelta Espana.

- Nie, tylko dwa pierwsze... i Tour de Pologne. - Jeszcze nie zdecydowałem, czy wystartuję w mistrzostwach Polski. To zależy, jak się będę czuł po Giro d'Italia. Chciałbym przyjechać choć na kilka dni do mojej rodzinnej Bydgoszczy. Ostatnio byłem w marcu. Zawsze się staram wtedy być w domu, przede wszystkim, żeby trochę psychicznie odpocząć. Zaczynam treningi w grudniu na całego we Włoszech, te same góry, te same podjazdy i potem praca non stop. Obawiam się, że już potem będę ubity psychicznie.

Odpoczywał pan w Bydgoszczy psychicznie, ale nie wziął rozbratu z rowerem.

- Jeździłem po pięć godzin, akurat wtedy w kilkustopniowym mrozie. W styczniu trenowałem na Gran Canaria, więc przyjechałem już do Bydgoszczy opalony. Zimno mnie zupełnie nie martwiło, bo chodziło o to, żeby odpocząć psychicznie. Potem miałem już święta wielkanocne poza domem. Doliczyłem się, że już czternaste. Na szczęście przyjechała na Wyspy Kanaryjskie moja żona. Rok temu wzięliśmy ślub, więc ta Wielkanoc nie była już tak samotna.