Gdy kolarscy kibice na całym świecie przygotowywali się do tegorocznego Giro d'Italia, głównie rozmyślali o rywalizacji Primoża Roglicia z Remco Evenepoelem o różową koszulkę lidera wyścigu. Mało kto zaprzątał sobie głowę innymi nazwiskami czy walką o status najlepszego sprintera. Jak wielki był szok, kiedy okazało się, że Giro d'Italia zamknie się w jednym podjeździe, trzech krótkich fragmentach wzniesień i finałowej, potwornie trudnej czasówki na Monte Lussari.
Dlaczego tak się stało? Najważniejszym czynnikiem, który wpłynął na taki przebieg wyścigu, była pogoda. Nie rozpieszczała i utrudniała rywalizację, doprowadzając do powodzi w regionie Emilia-Romania. Do tego doszły choroby kolarzy, z COVID-19 na czele, który co prawda nie jest już powodem do natychmiastowego wycofywania zawodników, lecz - nie ma się co oszukiwać - utrudnia walkę o najwyższe miejsca z wysoką gorączką i ogromnym bólem w mięśniach.
Wpływ na przebieg rywalizacji miała także trasa, która okazała się nie być sprzymierzeńcem zawodników. Tradycyjnie organizatorzy największe trudności pozostawili na trzeci tydzień ścigania, który odbywał się w Alpach. Problem w tym, że finałowa czasówka na Monte Lussari była na tyle trudna, że kolarze walczący o zwycięstwo w klasyfikacji generalnej nie chcieli ryzykować na wcześniejszych, potwornie trudnych etapach ze startu wspólnego.
Wydaje się również, że organizatorzy nieco przesadzili z poziomem trudności odcinków na Monte Bondone i Tre Cime Di Lavaredo. W obu przypadkach do pokonania było ponad pięć tys. m przewyższenia, co w nowoczesnym kolarstwie zdarza się rzadko. Przez to też zawodnicy w końcówkach byli mocno wyczerpani, choć jednocześnie ich wyniki były więcej niż dobre.
Etap 19., kończył się na legendarnym Tre Cime di Lavaredo. "Tappone", jak Włosi zwykli nazywać wybitnie trudne, górskie etapy, dało nam trochę emocji zaledwie w ostatnim kwadransie, czyli na finałowych czterech kilometrach. Tam jednak Roglić i Thomas zanotowali wynik lepszy o ponad 40 sekund od Vincenzo Nibalego, wygrywającego tam 10 lat wcześniej i niszczącego konkurencję.
Jednym z najważniejszych momentów tegorocznego Giro d'Italia było wycofanie się z wyścigu Remco Evenepoela, który po pierwszym tygodniu rywalizacji był liderem klasyfikacji generalnej. Mistrz świata z Wollongong doskonale czuł się na rozegranych w pierwszej połowie wyścigu czasówkach, budując sobie kilkudziesięciosekundową przewagę nad najgroźniejszymi rywalami. Wydawało się, że właśnie on będzie w stanie poważnie rozruszać wyścig w górach, gdyż pozostali faworyci nie tylko będą musieli odrobić straty, ale i zyskać nieco nad młodym Belgiem przed finałową czasówką.
Tak wyglądał m.in. marcowy wyścig Vuelta a Catalunya, podczas którego oglądaliśmy kapitalną walkę 23-letniego kolarza z Primożem Rogliciem. W północnej Hiszpanii obaj zmiażdżyli konkurencję, jednocześnie dając kibicom show na górskich etapach. Tym bardziej szkoda, że Remco musiał z rywalizacji się wycofać.
Niestety pierwszy i drugi tydzień rywalizacji na włoskich szosach został zdominowany nie przez piękną rywalizację faworytów, ale wiecznie padający deszcz i choroby, które dotykały poszczególnych zawodników. Po dziewiątym etapie, czyli czasówce w Cesenie, z imprezy wycofać musiał się Evenepoel, u którego zdiagnozowano koronawirusa, objawiający się wysoką gorączką i ogromnym osłabieniem.
Los młodego Belga podzieliło też wielu innych zawodników. W szczególności na początku drugiego tygodnia rywalizacji z wyścigu wycofało się kilkudziesięciu kolarzy, którzy musieli zmierzyć się z wirusem, grypą czy przeziębieniem. To poważnie przetrzebiło peleton, gdyż np. w zespole Soudal-Quick Step w dalszej części wyścigu gotowych do walki było zaledwie dwóch kolarzy - Pieter Serry i Ilan van Vilder.
Gdy peleton dojeżdżał do połowy wyścigu, bardzo wymowne słowa powiedział trzeci w klasyfikacji generalnej imprezy Joao Almeida. Portugalczyk przyznał, że nie zna zawodnika, który przez zimno i deszcz nie musiałby walczyć choćby z delikatnym przeziębieniem, katarem czy bólem gardła, które przy codziennym, kilkugodzinnym wysiłku wyraźnie pogarszały maksymalne liczby osiągane przez kolarzy. Prawdopodobnie z tego powodu na pięknym i potwornie trudnym etapie do szwajcarskiej stacji narciarskiej Crans Montana nie oglądaliśmy walki najmocniejszych górali.
Przed 20. etapem Giro d'Italia 2023 sytuacja była podobna, co w słynnej już edycji Tour de France z 2020 r., lecz tym razem Roglić musiał atakować, zamiast bronić. W klasyfikacji generalnej wyprzedzał go Thomas, którego przewaga wynosiła 26 sekund. Za nimi znajdował się z kolei zawsze niebezpieczny zwycięzca z Monte Bondone, Joao Almeida mający stratę niecałej minuty.
Podobnie jak na 20. etapie TdF 2020, kolarze mieli do pokonania krótki odcinek płaskiego, by na ostatnie kilometry zmienić rowery czasowe na typowo szosowe i zmierzyć się z potwornie trudną wspinaczką na Monte Lussari. Rogliciowi w walce o zwycięstwo w Giro d'Italia tym razem pomóc miały ogromne tłumy słoweńskich kibiców, którzy z Krajnskej Gory musieli przejechać niecałe 30 kilometrów, by znaleźć się przy trasie etapu.
Tym razem od początku rywalizacji Roglić wyglądał na skupionego i niezwykle zmotywowanego. Na pomiarze czasu tuż przed startem finałowej wspinaczki, jego przewaga nad Thomasem wynosiła jednak zaledwie dwie sekundy. Wówczas mało kto wierzył, że uda mu się sięgnąć po zwycięstwo w całym Giro, tym bardziej że do tej pory jechał dość kunktatorsko.
Czas na podjazd. Roglić doskonale wykorzystuje specjalnie przygotowany rower z zupełnie innymi przełożeniami, niż te wykorzystywane na zwykłych, górskich etapach. Jedzie znakomicie. Czas na drugi pomiar czasu. Thomas przegrywa o 16 sekund! Czy jest możliwe, by Słoweniec oddczarował górskie czasówki zamykające wyścig i sięgnął gwiazd?
Nie, to się nie dzieje! Defekt Roglicia, w takim momencie! Łańcuch spadł z kasety, Słoweniec traci cenne sekundy. Do mety zostało nieco ponad trzy kilometry. Nie ma szans, by odrobić straty. Thomasowi pozostało dojechać do mety najszybciej jak się da i nie będzie musiał się martwić o końcowy triumf.
Chociaż chwila. Czy to możliwe, by lider Jumbo-Visma wszedł na nieosiągalny dotąd poziom i kompletnie skasował przeciwników w samej końcówce? Na to wygląda! Co za finisz Słoweńca! Niesamowita jazda na ostatnich kilometrach. Na mecie wykręcił czas 44:23, 42 sekundy lepszy od Joao Almeidy. Czy to wystarczy? Jest Thomas! Nie ma sił! Nie da rady, przegra wyścig. 45:03, 40 sekund wolniej od Roglicia, który pieczętuje zwycięstwo w Giro d'Italia 2023!
Kolarstwo kocha symbole. Są nimi wyciskające z zawodników siódme poty podjazdy, na których największe gwiazdy dokonywały niemożliwego lub przegrywały z kretesem. Mont Ventoux ma śmierć Simpsona i Mercxka potrzebującego na szczycie terapii tlenowej. Alpe d'Huez było gospodarzem wielu wielkich rywalizacji. Puy de Dome kojarzy się głównie z kibicem uderzającym Merckxa w brzuch. La Planche des Belles Filles do końca pozostanie górą Pogacara, a Monte Lussari miejscem cudu z Rogliciem w roli głównej.
Jeśli choć na chwilę wskoczymy w wir przeznaczenia zauważymy, że 33-letni Słoweniec na Monte Lussari musiał dokonać niemożliwego. Powodów było kilka. Po pierwsze, przy trasie pojawiło się wiele gwiazd słoweńskiego sportu z Anże Laniskiem i Peterem Prevcem na czele. Etap startował też w Tarvisio, gdzie Roglić wraz z kolegami sięgnął po złoto drużynowych mistrzostw świata juniorów w skokach narciarskich w 2007 roku. Jego kolegami byli wówczas Jurij Tepes, obecny trener reprezentacji Robert Hrgota i Mitja Meznar. Jak się później okazało, ten ostatni był przypadkowym kibicem, który pomógł Rogliciowi rozpędzić się po defekcie. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?
Kariera Gerainta Thomasa jest jedną ze zdecydowanie najciekawszych w kolarskim świecie. Walijczyk z początku był zawodnikiem doskonale radzącym sobie w wyścigach jednodniowych, gdzie potrzebna jest ogromna moc. Do jej generowania często z kolei trzeba być kilka kilogramów cięższym od najlepszych górali, którym podczas drogi do sklepu należy wkładać kamienie w kieszenie, by nie porwał ich wiatr.
Jeszcze w 2015 r. wydawało się, że Thomas jest zdecydowanie bliżej zwycięstwa w Paryż - Roubaix niż w Wielkim Tourze. Osiem lat temu zawodnik grupy Ineos okazał się najlepszy podczas znanego wyścigu jednodniowego E3 Harelbeke (obecnie E3 Saxo Bank Classic), co było jego najlepszym wynikiem w karierze. Wówczas jednak w jego głowie pojawił się pomysł walki o najwyższe cele w wyścigach etapowych.
Już rok później na jego koncie znalazł się triumf w Paryż - Nicea, a dwa lata później Walijczyk nie dał szans rywalom podczas Tour de France, odnosząc zdecydowanie najważniejsze zwycięstwo w karierze. Rok później udało mu się jeszcze zająć drugie miejsce za plecami znakomitego Egana Bernala. Od tej pory wydawało się jednak, że bardzo doświadczony kolarz najlepsze lata ma za sobą i pozostanie mu pomagać kolegom w sięganiu gwiazd.
Przed tegorocznym Giro d'Italia wydawało się, że zdecydowanym liderem grupy Ineos będzie Tao Geoghegan Hart, który doskonale prezentował się w poprzedzających wyścig imprezach. Zwycięzca Giro z 2020 roku wygrał m.in. Tour of the Alps, korzystając z pomocy doświadczonego kolegi. Gdy jednak przyszło co do czego, Thomas zdołał wykrzesać z siebie nieprawdopodobne siły i ponownie znaleźć się w walce o zwycięstwo w Wielkim Tourze. Ostatecznie walkę tę przegrał, ale w jakim stylu.
W kolarskim światku Thomas jest znany też ze swojego niezwykle ludzkiego podejścia do kolarstwa. Rywalizacja na najwyższym poziomie? Jak najbardziej, ale zawsze fair. Szacunek do rywala? Absolutna podstawa. Łamanie międzyzespołowych konwenansów dla swoich przyjaciół? Żaden problem.
Po porażce na Monte Lussari Walijczyk zrobił to, na co wielu zawodników po prostu nie miałoby sił. Po krótkiej chwili odpoczynku lider ekipy Ineos najpierw pogratulował Primożowi Rogliciowi, który według niego zasłużenie sięgnął po zwycięstwo. Po chwili gratulacje odebrali też pomocnicy Słoweńca, który przez trzy tygodnie robili wszystko, by ten w najważniejszym momencie mógł pokazać pełnię swoich możliwości.
To, co stało się dzień później, przeszło najśmiejsze oczekiwania. Tegoroczny wyścig zakończył się niedzielnym etapem przyjaźni na ulicach Rzymu. Przez cały wyścig o etapowy triumf walczył kończący po sezonie 2023 karierę Mark Cavendish, serdeczny kolega Thomasa jeżdżący dla zespołu Astana. Niestety jeden z najlepszych sprinterów na świecie nie mógł liczyć na pomoc kolegów, którzy byli albo za słabi, albo też nie potrafili odnaleźć się w sprinterskich końcówkach. Na ostatnich kilometrach finałowego etapu do pracy wziął się więc Thomas, który wraz z Luisem Leonem Sanchezem doskonale wyprowadził kolegę na odpowiednią pozycję. Ten później nie miał problemu z sięgnięciem po siedemnaste etapowe zwycięstwo w Giro d'Italia, o którym szczerze marzył. Wielki gest wielkiego mistrza.
Podsumowując tegoroczne Giro d'Italia nie można zapomnieć o zawodniku, który podczas tegorocznej rywalizacji nie wygrał etapu, ale zyskał sympatię tysięcy fanów na całym świecie. Mowa o Kanadyjczyku Dereku Gee, który bez wątpienia jest jednym z największych bohaterów ostatnich trzech tygodni na włoskich szosach.
Przed tegorocznym Giro d'Italia Gee był jednym z wielu kolarzy pojawiających się na starcie największych wyścigów w karierze. 25-latek wcześniej zdołał jedynie wygrać mistrzostwa kraju w jeździe na czas, a jego najlepszym wynikiem w sezonie była 19. lokata na prologu styczniowego Tour Down Under. Mało kto spodziewał się więc, że Giro będzie wyścigiem, w którym jego akcje zaczepne dadzą fanom tak wiele emocji.
Do pierwszej ucieczki kolarz zespołu Israel-Premier Tech zabrał się na etapie nr 8. Już wtedy jego jazda w trudnym, pagórkowatym terenie robiła duże wrażenie. Było to jednak za mało na doskonale dysponowanego tego dnia Bena Healy, który odjechał od współtowarzyszy ucieczki kilkadziesiąt kilometrów przed metą i pewnie pognał bo etapowy triumf.
W następnych dniach Gee zabierał się do odjazdu aż sześciokrotnie. W sumie na jego koncie znalazły się cztery drugie i dwa czwarte miejsca na poszczególnych etapach. Im bliżej było końca wyścigu, tym bardziej więc kibice kibicowali Kanadyjczykowi, który bardzo dzielnie walczył o największy sukces w karierze, jakim byłby etapowy triumf w Giro d'Italia.
Gee w swoim stylu ostatni raz zabrał się w odjazd na królewskim, 19. etapie, kończącym się podjazdem pod Tre Cime Di Lavaredo. Kanadyjczyk zdecydował się na solowy atak niecałe 10 kilometrów przed metą licząc, że potencjalnie lepsi górale będący w ucieczce pozwolą mu odjechać i stracą wystarczająco wiele, by ten wjechał na szczyt jako pierwszy. Niestety dla niego, szybko za pościg wziął się Kolumbijczyk Santiago Buitrago, który minął go niecałe 2 kilometry przed kreską i zgarnął etapowy skalp.
O tym, jak aktywny był Gee podczas tegorocznego wyścigu, świadczą jego lokaty we wszystkich kwalifikacjach. Poza sześcioma miejscami w pierwszej piątce, w tym czterema w top 2, 25-latek zajął także drugą pozycję w klasyfikacji punktowej, drugą w klasyfikacji górskiej, drugą w mało znaczącej klasyfikacji lotnych premii oraz otrzymał nagrodę dla najbardziej walecznego kolarza w wyścigu. Niestety czasem kolarstwo bywa okrutne i nie daje zawodnikom tego, na co naprawdę zasłużyli.
Nie można też nie wspomnieć o znakomitym Thibaut Pinot, który podobnie jak Mark Cavendish kończy karierę po sezonie 2023. Niestety w przypadku Francuza nie możemy powiedzieć o happy-endzie. Francuski kolarz przez cały wyścig z całych sił próbował sięgnąć po etapowe zwycięstwo. Skończyło się na dwóch drugich miejscach i piątej lokacie w klasyfikacji generalnej.
Często bywa tak, że kolarze walczący o pojedyncze etapowe skalpy zaznaczają sobie najbardziej pasujące odcinki w książce wyścigu jeszcze przed startem imprezy. Wówczas w pozostałych dniach ich celem jest oszczędzanie energii, by wybranego dnia być jak najświeższym i pełnym energii. Pinot na swojej liscie zapisał dwa górskie odcinki kończące się w Crans Montana i Val di Zoldo.
Gdy jedna z największych gwiazd francuskiego kolarstwa ostatnich lat walczyła o triumf w szwajcarskich Alpach, jej zmorą stał się Kolumbijczyk Jefferson Cepeda. Kolarz EF Education nie tylko nie wychodził na zmiany, ale za wszelką cenę pozwalał rywalowi się wystrzelać, by pokonać go na ostatnich metrach. Wspomnianą dwójkę ostatecznie pogodził inny z Kolumbijczyków Einer Rubio, a po etapie Pinot nie gryzł się w język, krytykując swojego rywala. Wówczas też w mediach społecznościowych miała miejsce mocna wymiana zdań między szefem EF Education Jonathanem Vaughtersem, samym zawodnikiem i Lancem Armstrongiem.
Kilka dni później, na zboczach Val di Zoldo Pinot, do samego końca walczył o zwycięstwo z mistrzem Włoch Filippo Zaną. Francuzowi ponownie zabrakło sił na ostatnich kilkudziesięciu metrach, co rywal jeżdżący w barwach Jayco AlUla wykorzystał. Niestety i tym razem nie obyło się bez kontrowersji. Podczas przedostatniego podjazdu pod Coi Zana bardzo mocno nagiął przepisy, wyjątkowo długo korzystając z tzw. sticky bottle. Gdy miał kryzys, dyrektor sportowy podciągnął go do czołówki, utrzymując go w walce o triumf.
Ostatecznie Pinot został bez etapowego triumfu. Nie był to jednak zły wyścig w jego wykonaniu. Ba, Francuz skończył go na piątym miejscu w klasyfikacji generalnej, wygrywając też klasyfikację górską. Gdyby nie był to jego ostatni sezon, występ z pewnością zostałby uznany za bardzo dobry i dający nadzieję na powrót do walki o najważniejsze skalpy w światowym kolarstwie z podium Tour de France włącznie.
Dla kibiców na całym świecie po największych wyścigach na świecie bardzo problematyczne są pierwsze dni po zakończeniu rywalizacji. Czym wszyscy mają się zająć po trzech tygodniach namiętnego oglądania rywalizacji najlepszych kolarzy na świecie? Czas na trwający kilka dni syndrom odstawienia i przeprowadzkę do Francji, gdzie lada moment rozpoczną się przygotowania do lipcowego Tour de France.
Już czwartego czerwca na francuskiej ziemi rozpocznie się wyścig Criterium du Dauphine, nazywany małym TdF, podczas którego powinniśmy zobaczyć zdecydowaną większość zawodników przygotowujących się do startu w Grande Boucle. Po jego zakończeniu przyjdzie czas na emocjonowanie się rywalizacją w Tour de Suisse i mistrzostwach krajowych. Po nich pozostanie już tylko kilka dni do kolejnej edycji Tour de France, podczas której ponownie powinniśmy oglądać kosmiczną rywalizację Tadeja Pogacara z Jonasem Vingegaardem.