Wyścig, który wygrywa z calcio. Giro d'Italia to miłość: Amore Infinito

Dawid Gruntkowski
Słyszysz kolarstwo, myślisz: Tour de France i Giro d'Italia. I choć francuski wyścig był, jest i będzie największym pod względem siły przebicia, to włoskie Giro podbija serca fanów kolarstwa. Skąd tak wielka miłość, ta "amore infinito"?

Giro d'Italia jest jednym z najbardziej przywiązanych do granic kraju wyścigów w kalendarzu. I nie chodzi o prowadzenie trasy po Włoszech. Mowa o klimacie towarzyszącym ściganiu w Italii. W wyścigu znalazło się miejsce dla tego, co charakteryzuje Włochy jako kraj i jego mieszkańców. To doświadczenie unikalne.

Zobacz wideo Polska znów ma mistrza świata! Kapitalna gala! Wasilewski i Szpilka komentują

Włoski przepych

Tu jest wszystko. Od pięknych plaż, przez skąpane w słońcu wzgórza, aż po ośnieżone alpejskie szczyty. Nie ma na świecie innego miejsca, w którym moglibyśmy obejrzeć więcej zabytkowych świątyń, rzeźb, posągów czy obrazów.

W przypadku Giro d'Italia jest bardzo podobnie. Na trasie wyścigu wszystko musi być większe, piękniejsze i wzbudzające respekt. Chcemy etapu dla sprinterów? Nie ma problemu, niech sprawdzą się na krętych ulicach jednego ze średniowiecznych miast. Potrzebujemy trudnego odcinka z szutrem? Musimy odwiedzić piękną Toskanię i ścigać się między winnicami. Trzeba rozstrzygnąć wyścig w górach? Wjedźmy na Passo dello Stelvio, usytuowane na wysokości prawie 2800 metrów nad poziomem morza.

Podczas każdego Corsa Rosa nie może zabraknąć żadnego z elementów kultury włoskiego kolarstwa. Wyścig jest zbyt ważny, by trasa nie była trudna, selektywna i interesująca z punktu widzenia postronnych fanów.

Nie inaczej jest tym razem. Choć organizująca wyścig agencja RCS Sport ułożyła etapy zgodnie z ogólnie przyjętym systemem (pierwszy weekend jest "dla każdego", góry zaczynają się w drugi weekend, powtarzają w trzeci i dominują w ostatnim tygodniu rywalizacji), na trasie nie brakuje praktycznie niczego. Są odcinki płaskie, bardzo górzyste, lekko pofałdowane i prawdziwie pagórkowate. Zaplanowano też dwie stosunkowo długie, płaskie czasówki i jedną nieco krótszą, choć zdecydowanie trudniejszą, zakończoną bardzo stromą wspinaczką na Monte Lussari.

Włoski dysonans

Choć Giuseppe Garibaldi zjednoczył Włochy ponad 150 lat temu, Półwysep Apeniński wciąż jest podzielony. Na północy nie brakuje wielu pięknych i bogatych miast, w centralnej części dominuje potężny Rzym, a na południu dużo do powiedzenia mają mniej szkodliwe niż przed laty mafie, kontrolujące życie ludności żyjącej w mniej komfortowych warunkach niż ich "przyjaciele" z niziny nadpadańskiej.

Jaki ma to związek z wyścigiem? Większy niż mogłoby się wydawać. Gdy kolarzom przychodzi ścigać się na południu, szosy są zdecydowanie gorszej jakości, a kibiców przy trasie jest wyraźnie mniej. W maju dopiec tam potrafi też pogoda. Gdy w Polsce cieszymy się temperaturami dochodzącymi do 20 stopni Celsjusza, w Kalabrii termometry potrafią wskazywać ponad dziesięć stopni więcej. 

Na północy sytuacja się odwraca. Podczas ścigania na świeżych asfaltach, liczba fanów zgromadzonych przy szosie jest porównywalna do tej na stadionach Serie A. Drastycznie potrafi też zmienić się pogoda. W trakcie wspinaczek na alpejskie szczyty zawodnicy muszą mierzyć się z temperaturą sięgającą zera, a organizatorzy modlą się, by śnieg nie zasypał kluczowych dla wyścigu przełęczy. Są to ogromne różnice, jak na zaledwie trzy tygodnie ścigania.

Włoska dusza

Ale czym byłby włoski wyścig bez włoskiej duszy? Podczas gdy genialna i piękna trasa ustalana jest wiele miesięcy przed wyścigiem, praktycznie zawsze w trakcie imprezy, lub tuż przed nią, pojawiają się kłopoty. 

Jednym z podstawowych problemów, często denerwującym fanów, są kłopoty z transmisją. Choć RCS Sport robi wszystko, by wszystkie etapy były pokazywane od startu do mety, nie zawsze się to udaje. Kłopotliwe są przede wszystkim górskie etapy, podczas których pogoda może nie tylko zakłócać sygnał, ale i nie pozwalać samolotowi transmisyjnemu na start. Tak było chociażby w 2021 r., gdy kibice nie zobaczyli kluczowego podjazdu pod Passio Giau, gdzie Egan Bernal wygrał wyścig. Co prawda organizatorzy Tour de France poradzili sobie z tym problemem kilka lat temu, ale jesteśmy we Włoszech, tu nie wszystko musi być idealne.

Czasem też dopiero podczas wyścigu, lub też kilka dni przed nim, włoscy działacze zaczynają się zastanawiać nad bezpieczeństwem i logistyką podczas niektórych etapów. Na papierze z reguły wszystko jest dopięte na ostatni guzik, ale gdy przychodzi do sprawdzenia sytuacji na żywo, niektórym potrafią popsuć się nastroje. 

Włosi są absolutnymi mistrzami w improwizacji, gdy ich wcześniejsze pomysły, równie wspaniałe co prace Michała Anioła, nie mają prawa bytu w rzeczywistości. Tak było choćby w 2011 r. Wówczas na trasie 14. etapu, przed finałową wspinaczką na Monte Zoncolan, kolarze mieli zmierzyć się z podjazdem na Monte Crostis. Problem w tym, że duża część zjazdu ze wzniesienia prowadziła po drodze szutrowej, co było więcej niż niebezpieczne. Na szczęście w ostatnim momencie organizatorzy zmienili plany i poprowadzili kolarzy inną drogą, choć trudno powiedzieć, jak by było, gdyby nie wcześniejsza śmierć na trasie Woutera Weylandta. 

Podobną sytuację, choć już bez tragicznej śmierci kolarza, mamy także w tym roku. Zaraz po prezentacji trasy wyścigu kibice, zawodnicy i dyrektorzy sportowi rozpoczęli analizę etapu numer 20, czyli czasówki kończącej się stromym podjazdem na Monte Lussari, która najprawdopodobniej zdecyduje o końcowym wyglądzie klasyfikacji generalnej. Na kilka dni przed wyścigiem pojawił się pewien problem. Organizatorzy stwierdzili, że od podnóża do szczytu podjazdu za zawodnikami jechać będą mogły jedynie neutralne motocykle serwisowe, co nie spodobało się szefom zespołów. Okazało się także, że sama nawierzchnia na podjeździe pozostawia wiele do życzenia (zamiast ubitego szutru na drodze leży luźny żwir) i zawodnicy mogą mieć problem z pokonaniem wzniesienia. Rozmowy o Monte Lussari podjęto w czwartek, dwa dni (!) przed startem wyścigu. Przypomnijmy, że prezentacja trasy Giro d'Italia odbyła się 17 października 2022 r.

Jakby tego było mało, okazało się, że dyrekcja Corsa Rosa na ostatnią chwilę postanowiła wyasfaltować drogę na alpejski szczyt. Maszyny pracują, asfalt się leje. Czy zdążą? Tego nie wie nikt.

Włoskie emocje

Ze wszystkich najważniejszych wyścigów etapowych na świecie, podczas wyścigu dookoła Włoch dzieje się najwięcej. Co ważne, często dzieje się na korzyść włoskich kolarzy, co tylko podgrzewa atmosferę przy szosie, a to z kolei wpływa na odbiór całej imprezy nawet przed telewizorem.

Aby zrozumieć to szaleństwo, wystarczy spojrzeć na dwie edycje wyścigu z ostatnich kilkunastu lat. Jeszcze długo nic nie przebije edycji z 2010 r. Wówczas, na 11. etapie kończącym się w rok wcześniej zniszczonej przez trzęsienie ziemi L'Aquili, od peletonu oderwało się 44 kolarzy. Wśród nich byli zwycięzca Tour de France 2008 Carlos Sastre, Bradley Wiggins, Alexander Efimkin, Richie Porte czy David Arroyo. Ucieczka zdołała zbudować nad peletonem ogromną przewagę kilkunastu minut i utrzymała ją do samego końca. W ten sposób najwięksi faworyci wyścigu z Ivanem Basso i mistrzem świata Cadelem Evansem na czele nie tylko stracili czołowe miejsca w klasyfikacji generalnej, ale i masę czasu do kilku bardzo dobrych rywali.

Już dzień później rozpoczęła się wielka pogoń. Choć etap nr 12 miał być przeznaczony dla sprinterów, najwięksi górale postanowili wykorzystać niewielkie wzniesienie na ostatnich kilometrach, by odrobić dziesięć sekund. Prawdziwa wojna rozpoczęła się jednak w wysokich górach.

Choć Arroyo i Porte w znakomity sposób minimalizowali straty do Basso wspieranego przez Sylwestra Szmyda (był to kapitalny wyścig w wykonaniu Polaka) i Vincenzo Nibalego, oraz Cadela Evansa, ich przewaga z etapu na etap malała. Najsilniejszemu z Włochów odrobienie straconego dystansu czasowego udało się dopiero na etapie 19., gdy peleton mierzył się z legendarnym podjazdem pod Passo di Mortirolo. Dwa dni przed końcem wyścigu Basso odebrał różową koszulkę Arroyo, ostatecznie wyprzedzając go o niecałe dwie minuty. Nikomu poza liderem ekipy Liquigas nie udało się już prześcignąć Hiszpana.

 

Równie piękny, w szczególności dla włoskich kibiców, był powrót Vincenzo Nibalego w 2016 r. Podczas ostatniego etapu drugiego tygodnia wyścigu, górskiej czasówki do Alpe di Susi, "Rekin z Mesyny" zajął 25. miejsce, tracąc do liderującego Stevena Kruijswijka ponad dwie minuty. Oznaczało to, że jeden z najlepszych włoskich kolarzy ostatnich lat w klasyfikacji generalnej jest już prawie trzy minuty z tyłu, a jego forma nie wskazuje na możliwość walki o najwyższe cele.

Wraz z początkiem trzeciego tygodnia rywalizacji sytuacja wyglądała jeszcze gorzej. Już na 16. etapie Nibali otrzymał kolejny cios, tracąc do doświadczonego Holendra minutę i 47 sekund na podjeździe do Andalo. Wtedy jednak zdarzył się cud.

Na etapie nr 19, prowadzącym z Pinerolo do francuskiej stacji narciarskiej Risoul doszło do nieoczekiwanej sytuacji. Będący w doskonałej formie Kruijswijk zanotował upadek na zjeździe z Colle dell'Agnello, wpadając w zaspę na dużej prędkości i uszkadzając sobie plecy. Nibali z kolei zanotował pierwszy doskonały dzień w całym wyścigu, pewnie mknąć do mety. Skończyło się na etapowym zwycięstwie z prawie minutową przewagą nad drugim Mikelem Nieve i awansie na drugą pozycję w klasyfikacji generalnej ze stratą 44 sekund do Kolumbijczyka Estebana Chavesa. Kruijswijk stracił wówczas prawie pięć minut, żegnając się z różową koszulką i nadziejami na życiowy sukces.

 

Zbudowany wielkim zwycięstwem we francuskich Alpach Nibali był więcej niż pewny swego następnego dnia, gdy na kolarzy czekał ostatni z górskich, decydujący etap do Sant'Anna di Vinadio. Wówczas "Rekina z Mesyny" nie dało się już zatrzymać. Choć po etapowy triumf sięgnął Rein Taaramae, szukający pojedynczych skalpów i mający ogromną stratę w klasyfikacji generalnej, za jego plecami Nibali rozgrywał swój wyścig. Na metę Włoch wpadł ponad półtorej minuty przed Chavesem, przejmując koszulkę lidera w ostatnim momencie i sięgając po drugi triumf w Giro d'Italia w karierze.

Wielkich występów największych kolarzy na świecie podczas Corsa Rosa było zdecydowanie więcej. Gdy Marco Pantani rządził na włoskich szosach, telewizja Rai pobiła rekord oglądalności, gdyż w latach 90. wyczyny tragicznie zmarłego "Pirata" śledziło nawet kilkanaście milionów telewidzów. W 2015 roku Alberto Contador dokonał rzezi niewiniątek na Passo di Mortirolo, tracąc do rywali prawie dwie minuty u podnóża podjazdu z powodu defektu, później mijając ich jak slalomowe tyczki, by jeszcze przed szczytem być blisko zerwania z koła największych rywali w walce o zwycięstwo. W 2017 roku Tom Dumoulin, mimo problemów żołądkowych i niespodziewanej przerwy na trasie, zdołał obronić koszulkę lidera na etapie z dwoma podjazdami pod Passo dello Stelvio. Bez wątpienia były to niezapomniane chwile.

Nowoczesna wojna światów

Czego możemy spodziewać się po tegorocznej edycji wyścigu? Cały kolarski świat ma nadzieję na pojedynek dwóch geniuszy, reprezentujących zupełnie inne idee kolarstwa. W niebieskim narożniku stanie ekscentryczny mistrz świata Remco Evenepoel, reprezentujący buńczuczne młode pokolenie. W żółtym narożniku ekipa Jumbo - Visma wystawia dużo bardziej wyważonego, taktycznego, ale przy tym zwierzęco mocnego i zmotywowanego Primoza Roglicia.

Ta dwójka ma między sobą rozstrzygnąć sprawę zwycięstwa w tegorocznym wyścigu i jeśli kraksy nie pokrzyżują jej planów, inny scenariusz będzie wielką niespodzianką. Obaj spotkali się na trasie marcowego Volta a Catalunya. Na siedem etapów wygrali wówczas cztery, a na piątym obaj zmieścili się na podium. W klasyfikacji genralnej katalońskiej imprezy różnica między kolarzami wyniosła tylko sześć sekund, podczas gdy trzeci Joao Almeida stracił do nich ponad dwie minuty. Jak na tygodniowy wyścig, jest to przepaść.

Dodatkowym smaczkiem z pewnością jest fakt, że niezależnie od terenu, zarówno Roglić, jak i Evenepoel prezentują podobny poziom. Pagórkowaty etap z metą na lekkim podjeździe? Obaj są świetni. Wysokie góry i ściganie na wysokości? Obaj są genialni. Płaskie czasówki? Nikt nie będzie w stanie im dorównać. Górska czasówka? Będziemy zaskoczeni, jeśli w czołowej dwójce nie pojawią się dwaj najwięksi faworyci.

Oczywiście nie oznacza to, że za ich plecami nie będzie trwała równie interesująca walka o trzecie miejsce. Wielu liczy na bardzo dobry występ Jaya Vine'a, który jednak najpierw będzie musiał wywalczyć sobie pozycję lidera drużyny UAE, udowadniając swoją wyższość nad Joao Almeidą. Na wiele liczą też działacze grupy INEOS, którzy marzą o powtórce z 2020 roku, gdy cały wyścig wygrał Tao Geoghegan Hart. W walce o wysokie miejsca udział wziąć powinni też Alexander Vlasov, Damiano Caruso, Rigoberto Uran i być może kończący po sezonie karierę Thibaut Pinot.

Podobnie jak w poprzednich latach, wszystko zweryfikuje szosa, a ta przemówi już w sobotę szóstego maja. Wówczas kolarze staną na starcie otwierającej rywalizację 20-kilometrowej czasówki z miejscowości Fossacesia Maria do Ortony. Emocji na pewno nie zabraknie. W końcu to Giro d'Italia, nasza bezgraniczna miłość. Amore Infinito.

Więcej o: