Nacjonaliści stworzyli legendę. To jak finał mundialu. I to najbardziej emocjonujący na świecie

Dawid Gruntkowski
Kibice piłkarscy na całym świecie mają finał piłkarskiego mundialu. Amerykanie - Super Bowl. A Belgowie Ronde van Vlaanderen, najbardziej emocjonujący wyścig kolarski na świecie. - Miłość do kolarstwa jest tu wielka. Raz zerwałem łańcuch w szczerym polu. Pomógł mi rolnik, który najpierw zawiózł mnie do domu, a potem przywiózł rower - opowiada Sport.pl były kolarz Konrad Tomasiak.

Jakie pierwsze skojarzenia budzi kolarstwo w polskim kibicu sportu? Tour de France, Giro d'Italia, mistrzostwa świata. Dużo mniejsze znaczenie mają wyniki w monumentach, czyli w pięciu najważniejszych wyścigach jednodniowych. Jednym z nich jest Ronde van Vlaanderen, zwany "Flandryjską Pięknością". Dla Belgów to więcej niż wyścig. Co roku, w pierwszą niedzielę kwietnia, Flandria porzuca codzienne życie, aby obejrzeć ściganie, dopingować kolarzy przy trasie w pięknym, wiosennym słońcu.

Zobacz wideo Morawiecki sprzeciwia się decyzji MKOl-u: Co to jest za podejście do tematu?!

Bogata historia i wielka tradycja

Aby lepiej zrozumieć, jak głęboko zakorzeniona w Belgach jest kolarska tradycja, należy cofnąć się o 150 lat, gdy organizowano tam pierwsze wyścigi na rowerach (tak można określić pierwsze "gonki"). Belgia była jednym z krajów, w których było ich zdecydowanie najwięcej, obok Francji, Włoch, Holandii i Hiszpanii. 

Choć mekką kolarstwa stała się Flandria, to najstarszym wyścigiem na świecie określane jest Liege-Bastogne-Liege, którego pierwsza edycja miała miejsce w 1892 r. Przez lata Flamandowie nie mieli więc swojego najważniejszego wyścigu, lecz ostatecznie udało im się zorganizować Ronde van Vlaanderen, której pierwsza edycja przypada na 1913 rok.

W późniejszych latach imprezy stricte zawodowe rosły w Belgii jak grzyby po deszczu, aż obecnie mamy ich kilkanaście (licząc same wyścigi klasyczne). Każda z nich ma swoją trasę, historię i fanów. Przez to też, okres od ostatniego weekendu lutego do drugiej niedzieli kwietnia określany jest "sezonem północnych klasyków".

Nacjonalizm zakorzeniony w tradycji

Równie ważną kwestią jest też samo podejście Flamandów do wyścigu. Pomysł organizacji imprezy w 1913 r. związany był z bardzo głęboko zakorzenionym flandryjskim nacjonalizmem, który daje o sobie znać aż do dziś. 

Należy bowiem pamiętać, że Belgia wciąż jest głęboko podzielona między dwa regiony: bogatą i potężną Flandrię, gdzie na co dzień mieszkańcy posługują się językiem flamandzkim (bliźniaczy z niderlandzkim) i  biedniejszą, górniczą Walonię, gdzie cały czas używanym językiem jest francuski. Choć istnieje główny, belgijski rząd, Walonia ma także swój regionalny odpowiednik, który co kilka lub kilkanaście lat myśli o odłączeniu się od pozostałej części kraju.

Choć ściganie w Belgii było obecne od dziesiątek lat, dopiero przed I Wojną Światową Flamandowie wpadli na pomysł organizacji "tylko i wyłącznie swojego" wyścigu, który połączy jak najwięcej miast w regionie i stanie się symbolem flamandzkiego nacjonalizmu, pozostając nim zasadniczo do dzisiaj. Spoglądając na trasę wyścigu, trudno jest znaleźć belgijskie flagi w rękach kibiców. Na horyzoncie zdecydowanie dominują czarne lwy na żółtym tle, które przeszły też w oficjalne barwy imprezy.

Kibicowskie szaleństwo wychodzące poza wyobraźnię

To, jak oddani i szaleni potrafią być kibice, w szczególności we Flandrii, przerasta wszystkie wyobrażenia, jakie my, Polacy, możemy mieć o fanach kolarstwa. Zacznijmy od kwestii najbardziej zaskakującej. Według danych podawanych przez organizatorów z Tomasem van der Spiegelem na czele, przy liczącej około 250 kilometrów trasie rokrocznie pojawia się około dwa miliony kibiców. Na samym starcie w Antwerpii i mecie w Oudenaarde można spotkać 100 tys. osób. Czyli - nie przymierzając - całą populację Koszalina.

Jakby tego było mało, sami kibice potrafią utrudniać sobie codzienne życie tylko po to, by De Ronde nie straciła swoich symboli. Jedną z takich sytuacji było zachowanie mieszkańca niewielkiej wioski położonej przy jednym z "Hellingów", czyli krótkich brukowanych podjazdów, z których flandryjski wyścig jest znany. 

Lokalny samorząd kilka lat temu zdecydował się wyasfaltować brukowany odcinek, by ułatwić mieszkańcom dojazd do ich domów. Jeden z nich się jednak nie zgodził i do momentu rozpoczęcia prac robił wszystko, by do pokrycia bruku asfaltem nie doszło. Poddał się dopiero po rozmowach z sąsiadami, którzy wytłumaczyli mu, że dla wyścigu nie będzie to miało znaczenia. W tym miejscu warto dodać, że oddany kolarstwu farmer potrafił nawet świeży i rozgrzany asfalt ściągać na pobocze łopatą.

Kolejnym z przykładów jest historia związana z Paterbergiem, będącym obecnie finałowym podjazdem całego wyścigu. Do 1986 roku, droga na wzgórze nie była pokryta żadną nawierzchnią, a korzystały z niej jedynie ciągniki. Zmienić to postanowiły lokalne władze, do których odezwał się mieszkający przy samej drodze rolnik, który zaproponował, by zamiast asfaltu położyć tam kostkę brukową, która może w przyszłości posłużyć organizatorom De Ronde. Dziś już wiemy, że były to prorocze słowa, gdyż od 2012 roku Paterberg jest nieodłączną częścią wyścigu.

Były kolarz szczerze o Flandrii. "Spotkało mnie wiele dobrego"

O codziennym kolarskim szaleństwie we Flandrii opowiedział nam były zawodowiec Konrad Tomasiak, obecnie trener Pho3nix GVT Team. 31-latek w przeszłości miał przyjemność mieszkać i trenować w Belgii, a także startować w nieco mniej prestiżowych wyścigach.

- Kultura kolarska w Belgii jest bardzo mocna i startowanie tam daje ogromną radość. W środku tygodnia w wielu miastach odbywają się wyścigi Pro Kremesse, które zamykają miasta w okolicach południa. Często biorą w nich udział nawet największe gwiazdy, które chcą się pościgać bez presji. Nawet wtedy kibice szaleją, robią zdjęcia, biorą autografy, a nawet sprzedają listy startowe. Pojawiają się też punkty gastronomiczne, takie jak food trucki, które robią tam niezły biznes. Sam mieszkałem też w Oudenaarde, gdzie De Ronde ma swój koniec i tam miłość do kolarstwa jest większa niż można sobie wyobrazić - powiedział Tomasiak.

- Gdy mieszkałem we Flandrii, spotkało mnie wiele dobrego. Raz zdarzyło mi się zerwać łańcuch w szczerym polu i bez możliwości powrotu do domu. Pomógł mi mieszkający nieopodal rolnik, który najpierw zawiózł mnie do domu, a potem przywiózł mi mój rower. Co więcej, zdecydowana większość mieszkańców zna najlepszych kolarzy, wie kiedy odbywają się różne wyścigi w okolicy i chętnie kibicuje. Także kierowcy bardziej uważają na kolarzy, choć oczywiście także tu zdarzają się drobne nieporozumienia, kiedy omija się źle utrzymaną drogę rowerową. Jest to jednak ogromną rzadkością - dodał były kolarz m.in. polskiej ekipy Hurom.

Kosmiczne liczby i wielkie gwiazdy

W Polsce w ostatnim czasie bardzo dużo mówiło się o wynikach plebiscytu na najlepszego sportowca naszego kraju, organizowanego przez Przegląd Sportowy. Na pierwszych pozycjach od kilku lat pojawiają się Iga Świątek, Robert Lewandowski i Bartosz Zmarzlik. Ten ostatni musi się jednak mierzyć z hejtem tych, którzy żużel uważają za sport marginalny, przez co jego wysoka pozycja jest niezasłużona. Niezadowolony z wyników był m.in. wielokrotny mistrz świata w rzucie młotem Paweł Fajdek.

W Belgii, choć reprezentuje ją wielu doskonałych piłkarzy, takich jak Kevin De Bruyne czy Thibaut Courtois, plebiscyty również wygrywają sportowcy z "niszowych" dyscyplin. Czyli: kolarze. W ostatnich latach wybory kibiców zostały zdominowane przez Wouta van Aerta i Remco Evenepoela, co pokazuje siłę kolarstwa.

Poziom ich rozpoznawalności największych gwiazd można porównać do szaleństwa, jakie w naszym kraju wzbudza Robert Lewandowski. Dziś van Aert czy Evenepoel są praktycznie ubóstwiani, lecz wydaje się, że ich popularność i tak jest mniejsza niż kiedyś.

Aby to zrozumieć, wystarczy spojrzeć na start Tour de France w Brukseli w 2019 roku. Wówczas jedną z osób otwierających imprezę był legendarny Eddy Merckx, najlepszy kolarz w historii. Wydawało się, że przez dwa dni kibice samym ściganiem byli zainteresowani mniej niż wielkim herosem z dawnych lat. Zawodnik nawet wzruszył się podczas przejazdu przed kolumną wyścigu, co uchwyciły kamery, a "Grand Depart" został zorganizowany pod hasłem "Are you r'Eddy?".

 

Merckx nie jest jednak największą legendą, jeśli chodzi o Ronde van Vlaanderen, którą wygrał "zaledwie" dwa razy. Co więcej, nie był też czystej krwi Flamandem, gdyż pochodził z Brukseli. Lokalnie więc zdecydowanie wyżej stoją akcje Ricka van Looya (także dwa zwycięstwa), "lwa Flandrii" Joahana Museeuwa (trzy triumfy) i Toma Boonena (trzy). Ten ostatni przed kilkoma tygodniami doczekał się nawet pomnika własnych nóg, postanowionego na szczycie nazywanym "górą Boonena", Taaienbergu.

Wielka bitwa w najbliższej edycji

Już w najbliższą niedzielę specjaliści od wyścigów jednodniowych znów staną na starcie De Ronde, a tłumy fanów ponownie będą ich oklaskiwać z flagami w ręce. Kto tym razem jest faworytem? Oczywiście będący w znakomitej formie Wout van Aert, który do tej pory nie zdołał jeszcze zapisać na swoim koncie triumfu w wyścigu najbliższym jego sercu.

Dla Flamanda walka o zwycięstwo nie będzie jednak łatwa. Naprzeciw staną bowiem dwaj inni wielcy kolarze, których można zaliczyć do "wielkiej trójki" nowoczesnego kolarstwa, Matheiu van der Poel i Tadej Pogacar. Ten pierwszy zdołał już wygrać w tym roku Mediolan - Sanremo. Drugi wciąż czeka na triumf w monumencie nieodpowiadającym typowym góralom. 

Przedsmak niedzielnego pojedynku mogliśmy obejrzeć w piątek 24 marca podczas E3 Saxo Bank Classic, nazywanego "małą Flandrią". Nieco krótszy i łatwiejszy wyścig zakończył się finiszem wspomnianej trójki na ulicach Harelbeke. W nim najlepszy okazał się van Aert, który jednak na hellingach miał problemy z utrzymaniem tempa atakującego Pogacara.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.