Trzecia sobota marca tradycyjnie w kolarskim kalendarzu stała pod znakiem pierwszego monumentu w sezonie, Mediolan - Sanremo. Włoski klasyk, który pierwszy raz odbył się w 1907 roku, po dziś dzień rozgrywany jest na niewiele zmienionej trasie. Kolarze muszą pokonać ponad 290 kilometrów, by potem rozstrzygnąć rywalizację o zwycięstwo na Via Roma w nadmorskim kurorcie.
Przez lata "La Primavera" czy też "Wiosenne Mistrzostwa Świata", jak przez lata nazywano włoski wyścig, był jedyną szansą dla typowych sprinterów na wygranie kolarskiego monumentu lub inaczej - wyścigu pomnikowego. Na liście zwycięzców znajdują się gwiazdy sprintu takie jak Mark Cavendish, Mario Cipollini czy Erik Zabel. Wszystko za sprawą stosunkowo łatwej trasy, na której końcu znajdują się jedynie dwa niezbyt trudne wzniesienia.
Aby jeszcze lepiej zrozumieć to, co stało się w trakcie tegorocznej edycji imprezy - wygrał ją Mathieu van der Poel przed Filippo Ganną i Woutem Van Aertem, ale o tym za chwilę - warto cofnąć się do poprzedniej dekady i tego, jak wyglądały wówczas wyścigi. Wówczas kolarstwo przeszło rewolucję, w której mapowanie możliwości i formy poszczególnych zawodników stało się więcej niż bardzo istotne.
Za "robotyzację" kolarzy przede wszystkim odpowiadała brytyjska grupa Sky, która zamknęła kolarstwo w cyferkach pojawiających się na komputerach pokładowych poszczególnych zawodników. W ten sposób nie tylko idealnie dostosowywano moc generowaną przez kolarzy w danym terenie, ale i na podstawie mocy maksymalnej, pojemności płuc czy eksplozywności wysyłano ich na określone wyścigi.
Przez to też każda impreza stała się do bólu przewidywalna. W Mediolan - Sanremo było wiadome kto pociągnie od podnóża Poggio di Sanremo, z jaką prędkością, z jaką mocą i w którym momencie nastąpi ewentualny atak. To też zabijało emocje i źle wpływało na odbiór poszczególnych imprez przez kibiców kolarstwa.
Kiedy wydawało się, że uwielbiany przez kibiców kolarski romantyzm nie ma już prawa bytu i na stałe przegrał z wydolnością mierzoną w liczbach, stał się cud. Do głosu doszli bowiem zawodnicy, którzy od czasów juniorskich mieli możliwość korzystania z optymalizacji treningu (w drugiej dekadzie XXI wieku na dobre do kolarstwa weszło dokładne monitorowanie treningów także wśród juniorów), jednocześnie kochających ściganie samo w sobie.
Mowa o dwóch mistrzach świata w kolarstwie przełajowym - Woucie van Aertcie i Mathieu van der Poelu oraz o słoweńskim supertalencie Tadeju Pogacarze. Kiedy ta wielka trójka na dobre zaczęła parać się zawodowym kolarstwem szosowym na najwyższym poziomie, wszystko się zmieniło. Zmieniło na zdecydowanie lepsze.
"Wielka trójka", która na dobre pojawiła się w peletonie w 2019 roku, praktycznie z urzędu zjadła, przeżuła i wypluła cały dotychczasowy układ sił i nie przeszkodziła w tym nawet pandemia koronawirusa. Najlepszym przykładem wielkich zmian była czasówka kończąca walkę o zwycięstwo w Tour de France 2020. Wówczas Pogacar całkowicie zmiażdżył swojego rywala Primoza Roglicia na podjeździe pod La Planche des Belles Filles. Jak się później okazało, młodszy ze Słoweńców nawet nie miał ze sobą pomiaru mocy, a niewyobrażalny wynik udało mu się osiągnąć dzięki ambicji i woli zwycięstwa.
Po raz kolejny o niesamowitych umiejętnościach "Wielkiej Trójki" przekonaliśmy się właśnie w trakcie sobotniego Mediolan - Sanremo. Klasyk, który w przeszłości był jedyną szansą sprinterów, teraz zupełnie zmienił swoją charakterystykę, choć organizatorzy nawet o metr nie zmienili trasy. Wszystko za sprawą van Aerta, van der Poela i Pogacara, którzy nie dali sięgnąć po zwycięstwo Calebowi Ewanowi czy Arnaud Demare'owi.
Gdy przed wyścigiem ekipa UAE Team Emirates poinformowała, że na starcie wyścigu stanie Pogacar, stało się jasne, że podjazdy pod Cipressę i Poggio zostaną przejechane w bardzo wysokim tempie. Zważając na małą liczbę miejsc, w których da się podczas "La Primavery" ograniczyć peleton, "Pogi" i spółka musieli wykorzystać to, co dali im organizatorzy.
To, co stało się jednak na Poggio, przeszło najśmielsze oczekiwania. Choć wszyscy spodziewali się akcji zaczepnej Pogacara, jej intensywność zaskoczyła. Najpierw Słoweniec został wyciągnięty przez Tima Wellensa, by po chwili spróbować własnego, termonuklearnego ataku. Kto był w stanie go wytrzymać? Oczywiście van Aert i van der Poel, do których wyjątkowo dołączył Filippo Ganna.
Przez cały podjazd tempo było wyższe, niż pozwalają na to możliwości ludzkiego organizmu. W szczególności za sprawą Pogacara cała czwórka kolarzy połykała kolejne metry podjazdu, nie robiąc sobie nic z nachylenia i zmęczenia wynikającego z przejechania 290 kilometrów.
Mimo to, w samej końcówce na jeszcze większe przyspieszenie zdecydował się van der Poel, który nie tylko uciekł rywalom na kilka sekund, ale i wykorzystał swoją moc do poprawienia rekordu wjazdu na Poggio.
Jeśli spojrzymy na scenariusz ostatniego podjazdu dnia, teoretycznie wszystko wyglądało jak standardowy kolarski układ. Ale te kilka minut rywalizacji nie miało wiele wspólnego z kolarstwem znanym sprzed jeszcze kilku lat.
Zacznijmy od tego, że cała czwórka ani przez moment się nie czarowała. Nie było narzekania, że ktoś utrzymał koło po ataku. Nie było narzekania, że jest ich zbyt wielu w czołowej grupie. Nie było zwalniania w celu rozgrywki taktycznej. Panowie postanowili, jak w dawnych latach, po prostu sprawdzić kto jest najsilniejszy.
Jaki był tego efekt? Rekordowy czas wjazdu na Poggio. Ostatni podjazd na trasie Mediolan - Sanremo nie jest specjalnie trudny. Liczy 3,7 kilometra ze średnim nachyleniem 3,7 proc. Mimo to, czas, w jakim cała czwórka wjechała na szczyt, jest niebywały. Van der Poel ustanowił nowy rekord, przejeżdżając całe wzniesienie w 5 minut i 40 sekund. Tak, prawie cztery kilometry podjazdu w nieco ponad pięć i pół minuty. Szybsi od legendarnego rekordu Maurizio Fondriesta z 1995 roku byli też pozostali trzej kolarze, którzy z Holendrem przegrali o trzy sekundy.
Żeby lepiej zrozumieć, jak niesamowitą mocą pochwalili się van der Poel, van Aert, Pogacar i Ganna, warto spojrzeć na poniższe wideo z końcówki podjazdu. Trójka goniąca Holendra jechała wówczas 49 kilometrów na godzinę. Pod górę! Dodajmy do tego fakt, że van der Poel wówczas odjeżdżał, więc jego prędkość musiała być jeszcze wyższa. Szaleństwo.
Mało? Spójrzmy na to zdjęcie, wykonane kilkaset metrów wcześniej. Nawiązując do niedawnego popularnego tweeta jednego z dziennikarzy piłkarskich, "widzimy tutaj ludzi maniakalnych, pełnych sportowej złości, chcących coś udowodnić całemu światu".
Po wielu latach rozgrywek taktycznych, zamkniętych w liczbach, kolarscy kibice w końcu doczekali się idoli, którzy nie kalkulują, nie bawią się w zawiłe rozwiązania, nie próbują być sprytniejsi od rywali. Ich podstawową siłą są umiejętności i kosmiczne możliwości, praktycznie nieosiągalne przez nikogo innego. To, co działo się na podjeździe pod Poggio, przejdzie do historii jako fantastyczny pojedynek legend, sprawdzających kto danego dnia jest po prostu najsilniejszy.
Kolejny sprawdzian przed Pogacarem, van der Poelem i van Aertem już podczas Ronde van Vlaanderen - w niedzielę 2 kwietnia. I tam może być znacznie ciekawiej.