Przypominamy tekst z 14 lutego 2022 roku
Niewielu kibiców obchodzą problemy i życiowe upadki Jana Ullricha, na śmietniku historii wylądował też Lance Armstrong. Z czasów "EPOki" tylko Marco Pantani, dążący do zwycięstw w podobny sposób, wciąż ma swoich obrońców, oddanych wielbicieli i wybielających go dziennikarzy. Gdy na prowadzonym przez kibiców instagramowym koncie lądują jego zdjęcia, w komentarzach pojawiają się wyznania miłości, zapewnienia o jego niewinności i słowa rozpaczy, bo fani - po 18 latach - nadal nie pogodzili się z jego śmiercią. Mnożą więc spiskowe teorie, by w przystępniejszy sposób wytłumaczyć jego upadek i koniec.
- Oszukiwał? A kto wtedy był czysty? - Włosi od lat wzruszają ramionami, gdy ktoś próbuje skruszyć jego pomnik. Ten prawdziwy, stojący w rodzinnym Cesenatico, rocznie odwiedza 50 tys. osób. Drugie tyle zapala znicze na jego grobie. Rodacy wciąż go kochają. W zeszłym roku uzbierali 50 tys. euro i postawili mu kolejny pomnik. Sześciometrowy, stalowy kolos stanął przy ikonicznym podjeździe Plan di Montecampione, gdzie Pantani w 1998 r. w Giro d’Italia napisał jeden z najbardziej epickich aktów kolarstwa, w spektakularnym stylu wyprzedzając wycieńczonych rywali. Uwiecznili go na podstawie słynnej fotografii - triumfującego z rozłożonymi rękami i wzrokiem skierowanym ku niebu.
W połowie lat 90. Włosi potrzebowali wielkiego sportowego idola, a on miał wszystko, by ich w sobie rozkochać: świetne wyniki, wspaniały styl, skomplikowany charakter i osobowość. W bandance i kolczykach uśmiechał się z okładek, śpiewał w San Remo i gościł u Jana Pawła II. Stał się globalnym ambasadorem kolarstwa. Gdy wstawał z siodełka i odjeżdżał rywalom, kibice wstawali przed telewizorami razem z nim. Gdy upadał albo zderzał się z samochodem, wstrzymywali oddech, a później zachwycali się jego powrotami. Był filigranowy, ale nie kłaniał się żadnym wzniesieniom. Jeździł tak, jak Maradona dryblował. Odważnie, spontanicznie i bez żadnych kalkulacji. Im bardziej zwariowany plan, tym chętniej go wdrażał. Zawsze wierzył w swoje przyspieszenie. - Nawet nie wiecie, jak przyjemnie jest mijać tych wszystkich zawodników i patrzeć na ich cierpienie - mówił buńczucznie po wyścigach, a Włosi spijali mu słowa z ust. - Ja byłem rzemieślnikiem, on artystą - przyznał Armstrong dziesięć lat po jego śmierci.
Przedwczesnej, bo podobieństwa do Maradony nie kończyły się na niezwykłym sportowym talencie. Obaj rozkochali Włochów i pogubili się w życiowym labiryncie. Mieli nie kibiców, ale wyznawców, którzy potrafili im wszystko wybaczyć. I mieli ten sam lek na sławę - alkohol oraz narkotyki. Spotkali się nawet rok przed śmiercią Pantaniego. Maradona uciekał wtedy przed nałogami do Fidela Castro. Pantani przebywał na Kubie ze znajomymi. Poszedł do kliniki La Pradera i poprosił lekarzy, by przekazali Maradonie, że chce się z nim spotkać. Porozmawiali.
Kilka dni po śmierci Pantaniego dziennikarze podstawili Maradonie mikrofon. - Znaliśmy się. Poznałem jego historię. Kiedy wygrywał, wszyscy byli blisko niego. Gdy miał kłopoty, wszyscy go porzucili. Wszyscy jesteśmy winni: ja, jego bliscy, wy - zwrócił się bezpośrednio do otaczających go dziennikarzy.
Wszystko kończy się i zaczyna 5 czerwca 1999 roku. Marco jest u szczytu sławy. Rok wcześniej wygrywa Tour de France i Giro d’Italia, a teraz pędzi po kolejny triumf w Giro. Ma pięć minut przewagi. Ale nad ranem pojawiają się kontrolerzy i wyrywkowo badają kilkunastu kolarzy. Zmorą dyscypliny jest wtedy erytropoetyna (EPO). Kontrolerzy wiedzą już, że cała czołówka dopinguje się tym hormonem, który poprawia wydolność organizmu i podnosi możliwości wysiłkowe, ale nie mają jeszcze testów, które mogłyby to udowodnić. Furtką jest sprawdzenie poziomu hematokrytu - stosunku objętości erytrocytów do objętości pełnej krwi. Jeśli przekroczy 50 procent, można zawiesić sportowca "w celach zdrowotnych". Hematokryt Pantaniego wynosi 52 procent. Zamieszanie jest olbrzymie, ale prawo - bezwzględne. Marco zostaje zawieszony. Ze złości rozbija okno w hotelu. Całą dłoń zalewa krew.
Ale jego wyznawcy nie dowierzają. Węszą spisek, sugerują udział mafii, która w przypadku jego zwycięstwa miałaby stracić w zakładach bukmacherskich gigantyczne pieniądze. Co bardziej racjonalni zastanawiają się, jak to możliwe, że wielki mistrz wpadł w tak łatwy sposób. Matt Randell, biograf Pantaniego, ustalił, że poprzedniego wieczoru lekarz zespołu Mercatone Uno-Bianchi, w którym jeździł Pantani, poszedł na imprezę, bawił się całą noc i rano nie skontrolował jego wyników. Sam zawodnik prawdopodobnie wypił jednak odpowiednio dużo wody, by zniekształcić badanie i uzyskać prawidłowy wynik. Tyle że spodziewał się kontrolerów około 6:30, a nie przeszło godzinę później. Czas miał znaczenie.
Wielki mistrz zamiast przed peletonem zaczął uciekać przed ludźmi. Uczestniczył już w wielu kraksach, na trasie między Mediolanem a Turynem zderzył się z samochodem, ale to upadek jego legendy był jedynym, po którym nie zdołał się pozbierać. Odciął się nawet od najbliższych. Dwustu dziennikarzy koczowało przed jego domem, a on wył w poduszkę. I tylko narkotyki dawały mu pozorne ukojenie. Pantani uznał odsunięcie od wyścigu za część spisku. Stał się podejrzliwy, czuł się atakowany. Może nagonkę zleciła mafia? Może najwyższe władze? "Byłem medialnie sponiewierany" - stwierdził w wywiadzie po powrocie do ścigania. Po dziesięciu dniach przyznał matce, że spróbował kokainy. Z czasem mieszanka narkotyków i środków psychoaktywnych stała się jego ulubioną. Ale pozostali długo niczego nie podejrzewali, bo jego wytrenowane ciało wszystko kamuflowało. Z depresją włącznie. W tym trudnym czasie była z nim Christina Jonsson, wieloletnia partnerka, którą wiecznie zdradzał i z którą nieustannie się kłócił. Ale i ona w końcu miała dość jego ćpania i halucynacji.
Gigantyczna sława go męczyła, ale dopiero upadek ze szczytu okazał się śmiertelny. Po tamtej historii z 1999 roku wrócił co prawda do sportu, ale nie taki, jak wcześniej. W 2003 ukończył ostatnie Giro w życiu, zajął 14. miejsce, jednak resztki radości odbierała mu ciągnąca się za nim smuga dopingowych oskarżeń. Pantani nigdy nie gonił za popularnością. A już na pewno nie za taką. Nie chciał się tłumaczyć. - 80 procent ludzi i tak ma mnie za oszusta i chce pozbawić wszystkiego, co osiągnąłem - żalił się. Był cichy i nieśmiały. Gdy przyjeżdżał na damce swojej mamy na pierwsze treningi, wstydził się wyprzedzać kolegów. Peszyło go bycie pierwszym i wychodzenie przed szereg. Z czasem się przełamał, ale w dorosłym życiu wciąż uznawał popularność za podatek od wygrywania. - Zacząłem dla zabawy, ale później kolarstwo stało się moim zawodem - stwierdził pod koniec kariery. I życia.
Przed południem dzwonił do recepcji podrzędnego hotelu w Rimini ze skargą na hałasy zza ściany. Pokój obok był pusty, ale Pantani słyszał krzyki. Żądał, by wezwać policję. Wspominali go też miejscowi koszykarze, którzy mieli przedmeczowe zgrupowanie w tym samym hotelu, że wychodził na korytarz i gadał od rzeczy. Miał wątpić, czy "jest dla niego jakieś jutro".
Następnego dnia, 14 lutego 2004 r., sprzątaczka nie mogła otworzyć jego pokoju. Drzwi wydawały się zabarykadowane. Dopiero wieczorem inny pracownik hotelu siłą dostał się do środka. Pokój był zdemolowany - lustro na podłodze, zniszczona klimatyzacja, prześcieradło zwinięte i przywiązane do poręczy, mikrofalówka wyrwana z zabudowy. Meble zepchnięte pod drzwi, by stanowiły barykadę. Wszędzie opakowania po lekach i ślady po kokainie. Za łóżkiem, w kałuży krwi, on. Sekcja zwłok wykazała w jego organizmie obecność dużej ilości kokainy, środków psychoaktywnych i alkoholu. Śledczy i lekarze stwierdzili, że zanim przedawkował, próbował popełnić samobójstwo w inny sposób.
Ale nie wszyscy w to uwierzyli. Tonina Pantani, matka kolarza, od początku przekonywała, że jej syn został zabity. Zatrudniała kolejnych ekspertów, którzy podrzucali opinii publicznej coraz dziwniejsze i bardziej wyszukane przyczyny śmierci, niezmiennie utrzymując, że śledztwo było pełne błędów i zaniedbań.
Twierdzili na przykład, że w dniu śmierci ktoś odwiedził Pantaniego. Ich zdaniem w szafie znajdowały się trzy kurtki, choć kolarz miał przyjechać do Rimini bez walizki. Rany i siniaki na jego ciele miały świadczyć o pobiciu. Śledczy wykluczyli taką wersję wydarzeń. Nie przekonało ich też to, że w pokoju Pantaniego znaleziono resztki potrawy z kuchni chińskiej, której kolarz nie znosił. Rendell, autor książki, przeanalizował cały materiał dowodowy i przyznał rację śledczym. Ale prawda nigdy nie przeszkodziła wyznawcom Pantaniego w głoszeniu narracji o zabójstwie. Chwytali się nawet zeznań Fabio Miradossa, dilera swojego ulubieńca, który powiedział "La Repubblice": - Pantani nigdy nie wciągał kokainy, on ją palił. Tymczasem sekcja zwłok wykazała coś innego. Poza tym umówiliśmy się, że Marco będzie miał przy sobie 20 tys. euro. Policjanci nie znaleźli tych pieniędzy. Ktoś je zabrał? Ktoś był w pokoju Pantaniego? Ktoś go zabił? To nie było samobójstwo. Ktokolwiek je upozorował, niewiele wiedział o Marco.
Nawet dziesięć lat po śmierci Pantaniego "La Gazzetta dello Sport", najbardziej poczytna gazeta we Włoszech, poinformowała na okładce: "Pantani został zamordowany". Tym razem oparła się o ustalenia profesora Francesco Avato, specjalisty w zakresie medycyny sądowej, który uznał, że stężenie narkotyków w organizmie Pantaniego było tak wysokie, że kolarz musiał wypić kokainę rozpuszczoną w wodzie. Do czego - to już kolejna wersja tej historii - ktoś miał go zmusić.
W 2016 roku definitywnie zakończono trzecie śledztwo w tej sprawie. Kolejny raz nie znaleziono żadnych dowodów na udział innych osób. Ale wyznawcy Pantaniego znów zlekceważyli ustalenia śledczych, podobnie jak przez lata bagatelizują wyniki jego badań, które jasno wskazują, że też - jak Ullrich i Armstrong - stosował doping. "Ludzie podążyli za tym, bo ich emocje, gdy myślą o Pantanim, też są zainfekowane pewnymi chemikaliami" - stwierdził Rendell.