"Wiedząc, co się stało z byłym ministrem, myślę, że i mi ktoś mógł zrobić krzywdę" [nieDawny Mistrz]

- Za mistrzostwo świata dostałem od ministra talon na zakup wartburga. Kosztował 120 tys. zł, za bramą fabryki sprzedałem go za 250 tys. Dotarło to do ministra. Poszedłem się tłumaczyć. "Ja rowerem jeżdżę, jakbym jeździł samochodem, to nie miałbym siły dobrze startować". Minister posłuchał, popatrzył i pokiwał głową. "No tak, no tak" - opowiada Mieczysław Nowicki, wicemistrz olimpijski i mistrz świata w kolarstwie.

Mieczysław Nowicki, urodzony w 1951 r. Jeden z najlepszych polskich kolarzy w historii. Były prezes Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu (czyli Ministerstwa Sportu) i wiceprezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Jego największe sukcesy to:

  • złoty medal MŚ 1975
  • srebrny medal igrzysk olimpijskich Montreal 1976
  • brązowy medal igrzysk olimpijskich Montreal 1976
  • brązowy medal MŚ 1977
Zobacz wideo Straszny wypadek na Tour de Pologne. "Widziałem mnóstwo krwi na asfalcie"

Łukasz Jachimiak: 50 lat przyjaźni łączyło pana z Ryszardem Szurkowskim. Jakie wspólne wspomnienie wraca do pana najczęściej po jego śmierci?

Mieczysław Nowicki: Najczęściej sobie przypominam, jak w sierpniu 2020 r. Ryszard przyjechał do Limanowej na Memoriał Henryka Łasaka. Przyjechał specjalnie zrobionym dla niego autem. Po czym wsiadł do naszego samochodu i ruszyliśmy, żeby popatrzeć, jak sobie kolarze radzą na trasie wymyślonej przeze mnie i Tadeusza Mytnika, dyrektora wyścigu. Jechaliśmy za grupką, trasa była trudna, z góry, dużo zakrętów, ale Ryszard chciał, żebyśmy dogonili czołówkę. Przyspieszyłem, więc wrażenia z jazdy były jeszcze większe, po prostu można było mieć pietra. I w pewnym momencie usłyszałem, jak Ryszard mówi: "Dzięki Bogu, że my już to wszystko mamy za sobą". Z wiekiem chyba każdy człowiek zaczyna dostrzegać zagrożenie, niebezpieczeństwo. Kiedy byliśmy młodzi, żadnego strachu nie znaliśmy.

Organizuje pan Memoriał Łasaka, ale z tym legendarnym trenerem chyba nie mógł pan popracować za długo?

No, nie mogłem.

W 1972 r. startował pan na igrzyskach w Monachium jeszcze jako kolarz torowy. A Łasak zginął w wypadku samochodowym w styczniu roku 1973.

Jesienią 1972 r. trener Łasak po sezonie zaprosił mnie na starty na szosie do Włoch. Chciał zobaczyć, jak sobie radzę. Powołał mnie po tym do kadry. Pamiętam, że moje pierwsze zgrupowanie było w Wiśle, a następne miało być w Zakopanem. Do Zakopanego jechałem z innym byłym torowcem, który też został powołany, z Pawłem Kaczorowskim. I byliśmy prawie że świadkami wypadku trenera. Pojawiliśmy się na miejscu kilka minut po zdarzeniu. Na naszych oczach rozgrywał się dramat. Jerzy Żwirko, który siedział za trenerem, czyli za kierowcą, poniósł śmierć na miejscu. Trener zmarł później. A przeżyli Janusz Kowalski i Krzysztof Stec. Minęło prawie 50 lat, a wszystko z tamtego wypadku pamiętam bardzo dokładnie. Bardzo żałuję, że u trenera Łasaka nie mogłem się rozwijać. Znaliśmy się wcześniej, bo torowcy czasami rywalizowali z szosowcami. I bywali lepsi. Ale za długo razem nie popracowaliśmy.

Dużo poważnych wypadków pan na różny sposób przeżył. W 2018 r. to Pan załatwiał transport medyczny do Polski dla Ryszarda Szurkowskiego po jego fatalnym wypadku w Kolonii. A w 2004 r. sam miał pan wypadek, w którym złamał pan kręgosłup.

Potrącił mnie samochód, gdy jechałem na rowerze. Połamałem pięć kręgów. Do tej pory odczuwam skutki. Ale jakoś funkcjonuję, poruszam się, więc nie jest najgorzej. Nie rozczulam się nad sobą.

Może pan jeździć na rowerze?

Tak, ale rekreacyjnie.

Co to dla pana znaczy jeździć rekreacyjnie?

Latem zrobić dystans 50 km czy nieco więcej to nie jest problem. W tempie ze średnią 35 km na godzinę.

Czyli to zostaje.

Tak, trzeba to mieć we krwi. Są takie przyzwyczajenia, których organizm się dopomina. Mój organizm, mimo upływu lat, jest wciąż głodny wysiłku.

Na igrzyskach w Montrealu w 1976 r. złoto zdobyli siatkarze trenera "Kata" Wagnera. A jak ciężko pracowaliście wy, kolarze? Efekty przecież też były świetne - srebro drużyny oraz brąz wywalczony przez pana indywidualnie.

Ciężka praca to był jedyny pomysł na sukces. Determinacja była wielka. Sport był dla nas oknem na świat, jedyną możliwością wyjazdu, zobaczenia innego życia. A jeszcze ważniejsze było reprezentowanie barw narodowych, duma, że się zakłada biało-czerwoną koszulkę i że jest się kolarzem. Bo kolarstwo było wtedy w Polsce zjawiskiem. W maju, gdy jechał Wyścig Pokoju, kraj był sparaliżowany. Zakłady pracy robiły przerwy, żeby pracownicy mogli wysłuchać komunikatów z trasy. A my czuliśmy się bohaterami, jadąc przez te wszystkie wsie i miasteczka i wszędzie będąc oklaskiwanymi. Tłumy ludzi wiwatowały, zwłaszcza gdy karciliśmy sportowo brata ze Wschodu. Wtedy patriotyzm w narodzie był największy.

Popatrzyłem w wyniki mistrzostw świata Yvoir 1975 i igrzysk w Montrealu i zobaczyłem, że najpierw wy wygraliście drużynową jazdę na czas, wyprzedzając Związek Radziecki o pięć sekund, a później wygrali oni, pokonując was o 20 sekund. Natomiast reszta była tłem, trzecia na igrzyskach Dania była gorsza o ponad trzy minuty. Czy w tamtym momencie liczyliście się tylko wy i bracia ze Wschodu?

Inni wcale nie spali. Drużyny NRD, Belgii, Szwecji, Holandii też miały silne zespoły. Część wschodnia długo nie odgrywała żadnej roli, dopiero z czasem w naszym bloku zaczął się podnosić poziom. W wyniku polityki państw, które chciały pokazać zachodowi, że nie są kopciuszkami. Takie NRD od pewnego momentu wypadało przecież lepiej niż RFN.

Wiemy jakim kosztem. Tam sportowcy do dopingu byli wręcz zmuszani.

To prawda. Po latach wszystkiego się dowiedzieliśmy.

Wtedy nic nie podejrzewaliście?

Czasami zaprzyjaźniony zawodnik uchylał nam rąbka tajemnicy. A przede wszystkim na Wyścigach Pokoju był taki opiekun polskiej reprezentacji, który mieszkał w Magdeburgu i miał córkę pływaczkę. Pamiętam, jak ta dziewczyna zmieniła się w ciągu jednego roku. Nie do poznania! Musiała być bardzo faszerowana świństwami. Zmarnowali jej życie.

Wam nikt nie sugerował, że powinniście coś brać?

Nie przypominam sobie ani jednej takiej sytuacji. A poza tym w Polsce medycyna sportowa była siermiężna. Nawet podstawowych witamin nie było. Karmiono nas jakimiś glukovitami, czyli proszkami ogólnodostępnymi w aptece. Dawało to tyle, że sikaliśmy na bardzo żółto, przez barwniki w tych chemicznie przetworzonych cukrach. My mieliśmy predyspozycje do bardzo ciężkiej pracy i szczęście, że matka natura nas obdarzyła pewnymi cechami wrodzonymi.

Jakimi?

Jestem inicjatorem badań profilaktycznych dla byłych olimpijczyków. Są to m.in. dokładne badania krwi. Moje świadczą o tym, że sukcesy się znikąd nie wzięły. Hematokryty u mnie i u kolegów na poziomie 48-49 to wyniki rewelacyjne, bo przy poziomie 50 zawodnika podejrzewa się o stosowanie dopingu.

W jakim wieku pan był, robiąc te badania?

To było półtora roku temu. A teraz mam 70 lat. Podejrzewam, że dzisiaj też miałbym hematokryt w przedziale 45-48. Genetyka. Bo czasu i możliwości na regularne treningi już nie ma. A jak sobie przypomnę badania sprzed lat, to dopiero się działo!

Proszę opowiadać.

Żeby mieć zgodę lekarza na uprawianie sportu, co jakiś czas trzeba było zrobić m.in. spirometrię. Jak kolarze przychodzili, to demolowali te urządzenia. Przy dmuchnięciu brakowało podziałki. I to przy słabym dmuchnięciu, niepełnym, bo w płucach jeszcze powietrze było. Natomiast jak przychodzili sportowcy z innych dyscyplin, to ledwo połowę podziałki osiągali. Myśmy latami ciężkiej pracy kondycję wypracowali. Nic się u nas przypadkowo nie działo. Jak zimą jeszcze na rowery nie mogliśmy wsiąść, to często graliśmy w piłkę. Pamiętam jak z pierwszoligowym Zagłębiem Sosnowiec graliśmy na śniegu w Zakopanem. Oni nie mieli siły, a my pełne 90 minut zasuwaliśmy.

Pamięta pan wynik?

Technicznie nie mieliśmy szans, ale stawialiśmy dobrą obronę i czasami był remis, a czasem nawet wygraliśmy. Bo meczów było kilka.

A jak pan pamięta zamieszanie z wynikami olimpijskiego wyścigu z Montrealu? Pierwotnie był pan czwarty.

Tak było. Klaus-Peter Thaler, niemiecki mistrz świata z kolarstwa przełajowego, ostatnie 200 m jechał lewa-prawa, a nie w linii prostej, jak każą przepisy. Musiał zostać zdyskwalifikowany i dzisiaj to samo by każdego spotkało. A gdyby nie te jego manewry, to mogłem być zwycięzcą grupy, która razem finiszowała.

Czyli wicemistrzem olimpijskim, bo wcześniej samotnie na metę wpadł Szwed Bernt Johansson.

Zgadza się.

Długo się pan denerwował, czekając co będzie z drugim na mecie, ale nieuczciwie jadącym Niemcem?

Wcale. Bo na finiszu sądziłem, że jestem dalej niż byłem - na piątym, a nie na czwartym miejscu. Zdjęcie z fotofiniszu pokazało, że wjechaliśmy na metę ławą. Ja byłem z półtora centymetra za Włochem Martinellim, a za mną ze dwa centymetry był Belg De Wolf. Nie byłem też zadowolony z tego, jak się wyścig potoczył. Kiedy uciekł Szwed, to w naszej ośmioosobowej grupce zostało dwóch Włochów i sądziłem, że oni będą współpracować i gonić Szweda. Gdybym przewidział, że jednak tego nie zrobią, to inaczej bym pojechał. Sam byłem w stanie Szweda dogonić. Mogłem mieć złoto. Ale w sumie nie narzekałem, pamiętając, co mi zrobiono na MŚ 1975. Tam zabrano mi brązowy medal. Zdyskwalifikowano mnie za pobieranie wody poza strefą bufetową. Nieważne, że 80 procent zawodników zrobiło to samo, w dokładnie tym samym miejscu. Inni brali picie, jedzenie, a akurat mnie ukarał nadgorliwy sędzia. Jego decyzja była niepodważalna. Na nic się zdały protesty, odwołania. Wcześniej drużyną wygraliśmy mistrzostwo świata i widocznie uznano, że już za dużo mamy.

A jak to się w ogóle stało, że po olimpijskim srebrze w drużynie indywidualnie medal zdobył pan, a nie Szurkowski albo Szozda? Oni zajęli 12. i 11. miejsce, ale czy nagle pojechali dla pana?

Taktyka była taka, że liderami są Szurkowski i Szozda. A ja z Jankiem Brzeźnym, bo w sumie startowało nas czterech, mieliśmy liderom pomagać - atakować, kontratakować, a oni mieli wszystko wykończyć i walczyć o medale. Stało się jednak tak, że znalazłem się w ucieczce, o której sądziłem, że nie ma szans powodzenia, że zostanie zlikwidowana. A zaczął padać deszcz, była jakieś kraksy i już nas peleton nie dogonił.

I nikt z naszej kadry nie kazał panu czekać na liderów?

Nie, ale miałem polecenie, żeby w ucieczce się oszczędzać, nie angażować się. I to robiłem.

Za srebro i brąz z Montrealu dostał pan 1250 dolarów. I nie wystarczyło na dużego fiata?

Nie wystarczyłoby, gdybym chciał go kupić. Ale nie chciałem. Wolałem dołożyć jeszcze więcej i za równowartość trzech tysięcy dolarów kupić fiata mirafiori, z Włoch.

Skąd pan miał aż tyle na dokładkę?

Jak w 1975 r. zdobyliśmy mistrzostwo świata, to wydarzeniem było, że dostaliśmy talony na zakup samochodów. Miałem wtedy zaszczyt być w pionie przemysłu lekkiego jako zawodnik Włókniarza Łódź i od ministra przemysłu lekkiego Tadeusza Kunickiego dostałem talon na zakup wartburga. Wartburg kosztował 120 tys. zł. Kupiłem go, a jak go wyprowadziłem z fabryki za bramę, to wiedziałem, że tam czeka kolejka chętnych, żeby go kupić nawet za 250 tysięcy.

I sprzedał pan?

Sprzedałem. Byłem młodym człowiekiem, nie miałem czasu autem jeździć. Poza tym fanem wartburga nie byłem. Nie bez powodu nazywali go pierdziawką. Jeszcze wtedy auta nie chciałem mieć, ale już mi się podobały te fiaty mirafiori. I silnik inny, i stylizacja, wygląd. Gorzej, że po jakimś czasie do ministra dotarło, że sprzedałem auto. Poszedłem się tłumaczyć. Mówię: "Ja jeżdżę rowerem, panie ministrze". Rocznie robię 30 tys. km. Samochodem jakbym chociaż połowę tego zrobił, to by było niedobrze, bo wtedy nie miałbym siły dobrze startować i wszyscy by mnie ogrywali. Minister posłuchał, popatrzył i pokiwał głową, mówiąc: "No tak, no tak". A wracając do nagród za medale z Montrealu, to i tak się cieszyliśmy, że się pojawiły pieniądze. Jeszcze cztery lata wcześniej w Monachium nic nie było. A tam się otarłem o medal, w wyścigu drużynowym na 4 km zajęliśmy czwarte miejsce.

Ćwierć wieku później był pan zadowolony z nagród, jakie dostają nasi medaliści? Wtedy był pan ministrem sportu, a chwilę wcześniej wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego.

Tak, wtedy już płaciliśmy nieźle. Chociaż nie tak jak na przykład Rosjanie, Białorusini, kraje ze wschodu, które podchodziły do sprawy jeszcze bardziej prestiżowo. Ale już na pewno przeszłością były takie sytuacje, jakich ja miałem bardzo dużo - że jeden czy drugi kierownik z federacji zabierał moją nagrodę, mówiąc, że jestem jeszcze młody, jeszcze sobie zarobię. Brali taki talon przeznaczony dla mnie, kupowali auto i sprzedawali jak ja tego wartburga.

Protestował pan?

Owszem. I się naraziłem tak bardzo, że po Montrealu już nigdy nie pojechałem na igrzyska. Pytałem, dlaczego giną nasze nagrody, dlaczego dostajemy tylko połowę przeznaczonych dla nas pieniędzy, a połowę zabiera jeden czy drugi działacz. Usłyszałem pewnego razu: "Pamiętaj, że to twój ostatni wyjazd". Po MŚ w Wenezueli w 1977 r., gdzie zdobyłem z drużyną brązowy medal, zostałęm usunięty z kadry. Z prasy się dowiedziałem, że to mój koniec, bo jestem chory na zapalenie płuc. A miałem wtedy 26 lat, to powinien być mój najlepszy czas. Na wyścigach krajowych swoją wartość potwierdzałem, wygrywałem, ale się naraziłem i już Polski nie reprezentowałem. Z jednym wyjątkiem. Wysłano mnie do Austrii na taki wyścig po górach, który mi się jak najgorzej kojarzył, bo wcześniej miałem tam wypadek i połamałem żebra.

Jak to się stało, że w 2000 r. trafił pan do rządu Jerzego Buzka?

Nigdy nie byłem politykiem. Nie należałem do żadnego ugrupowania. Premier poprosił mnie, żebym został ministrem, ale nigdzie nie musiałem się zapisywać. Byłem wtedy dyrektorem Wyścigu Solidarności i Olimpijczyków. W 1998 r. był on rozgrywany na dwóch kontynentach - cztery etapy w Polsce i cztery w Stanach Zjednoczonych. Na ostatni, w Filadelfii, przyszło 300 tys. osób. Był z nami m.in. Greg LeMond. A zrobiłem to wszystko we współpracy z moim byłym trenerem Edwardem Borysewiczem, który w 1976 r.  wyjechał do USA.

Dodajmy, że niedawno wielki trener Borysewicz zmarł.

Wielka strata. To wybitny fachowiec. Z reprezentacją USA osiągnął wspaniałe, rekordowe wyniki. Nam wtedy bardzo pomógł. Czego w kraju nam wszyscy zazdrościli. Łącznie z tym, który podobno organizuje najlepszą sportową imprezę w kraju. A jak się poczyta opinie zachodnich ekspertów, to się dziwią, że w jakimś plebiscycie można wyróżnić wyścig, w którym miał miejsce prawie śmiertelny wypadek.

Nie przepadacie za sobą z Czesławem Langiem?

Ja tylko stwierdzam fakty. Jeżeli ktoś był zawodnikiem, to powinien mieć na tyle wyobraźni, żeby nie organizować finiszu ze zjazdem, na którym kolarze osiągają prędkość 80 km/h. A on wcześniej ogłaszał, że to będzie najszybszy finisz. Było tak, czy nie było, panie redaktorze?

Było, Katowice tak się reklamowały.

To są fakty. Trzeba zdrowo myśleć, wiedzieć czym to grozi. Pewnie, że w górach, na zjazdach, prędkości są jeszcze większe i też jest niebezpiecznie. Ale finisz to szczególny moment, tam jest ferwor walki, bywa, że zawodnicy nie myślą o konsekwencjach. Takich rzeczy nie wolno robić. To jest moja ocena. I wróćmy do premiera Buzka, bo o to pan pytał. Działając w kolarstwie wpadłem w oko pewnym politykom i to oni wskazali mnie Buzkowi jako człowieka, który potrafi się odnaleźć w sprawach organizacyjnych. Premier do mnie zadzwonił i poprosił, żebym mu złożył wizytę. Jak do niego przyszedłem i usłyszałem ofertę, to myślałem, że żartuje. A teraz, po 20 latach, jestem zadowolony, że nie żartował. Nie miałem żadnej wpadki, żaden związek sportowy na nic nie narzekał.

Jak długo był pan szefem Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu?

Dwa lata.

Po Jacku Dębskim?

Jacka Dębskiego odsunęli. Za rzeczy, które nie mieściły się w granicach przyzwoitości. Dziś mam trochę więcej doświadczenia i pewne rzeczy bym bardziej ważył niż wtedy. Byłem bardzo odważny, robiąc pewne ruchy. Dziś bym się tego bał.

Czego by się pan bał?

Niektórych decyzji, jakie wtedy podjąłem. Wiedząc, co się w końcu stało z byłym ministrem [Dębski został zamordowany], myślę, że i mi ktoś mógł zrobić krzywdę. Za to, że pewne działania zatrzymałem. Ale w szczegóły nie chcę się wdawać. Mam jednak satysfakcję z pracy w tamtych czasach. Gdy byłem wiceprezesem PKOl, to z Marią Kwaśniewską-Maleszewską, Ireną Szewińską, Tadeuszem Mytnikiem i Wiesławem Rudkowskim mocno zabiegaliśmy o to, żeby polscy medaliści olimpijscy dostali stałe, comiesięczne świadczenia. I to się stało. Jako szef resortu sportu uruchamiałem te pieniądze dla medalistów. I z jeszcze jednej rzeczy miałem satysfakcję - ci, którzy podjęli decyzję o zakończeniu mojej kariery, musieli do mnie przyjść po pieniądze, gdy byłem prezesem UKFiS. Ludzie, którzy wyrzucili mnie za burtę, musieli wyciągać do mnie rączki. Bali się, że będę złośliwy. A ja im podziękowałem, że mi pomogli skończyć przygodę ze sportem i że może dzięki nim jestem teraz tu, gdzie jestem. Oj, jakich kolorów na twarzach nabierali. Miło było to zobaczyć. A później potraktować ich normalnie, po ludzku, a nie jak oni mnie.

Więcej o: