Mieczysław Nowicki, urodzony w 1951 r. Jeden z najlepszych polskich kolarzy w historii. Były prezes Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu (czyli Ministerstwa Sportu) i wiceprezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Jego największe sukcesy to:
Mieczysław Nowicki: Najczęściej sobie przypominam, jak w sierpniu 2020 r. Ryszard przyjechał do Limanowej na Memoriał Henryka Łasaka. Przyjechał specjalnie zrobionym dla niego autem. Po czym wsiadł do naszego samochodu i ruszyliśmy, żeby popatrzeć, jak sobie kolarze radzą na trasie wymyślonej przeze mnie i Tadeusza Mytnika, dyrektora wyścigu. Jechaliśmy za grupką, trasa była trudna, z góry, dużo zakrętów, ale Ryszard chciał, żebyśmy dogonili czołówkę. Przyspieszyłem, więc wrażenia z jazdy były jeszcze większe, po prostu można było mieć pietra. I w pewnym momencie usłyszałem, jak Ryszard mówi: "Dzięki Bogu, że my już to wszystko mamy za sobą". Z wiekiem chyba każdy człowiek zaczyna dostrzegać zagrożenie, niebezpieczeństwo. Kiedy byliśmy młodzi, żadnego strachu nie znaliśmy.
No, nie mogłem.
Jesienią 1972 r. trener Łasak po sezonie zaprosił mnie na starty na szosie do Włoch. Chciał zobaczyć, jak sobie radzę. Powołał mnie po tym do kadry. Pamiętam, że moje pierwsze zgrupowanie było w Wiśle, a następne miało być w Zakopanem. Do Zakopanego jechałem z innym byłym torowcem, który też został powołany, z Pawłem Kaczorowskim. I byliśmy prawie że świadkami wypadku trenera. Pojawiliśmy się na miejscu kilka minut po zdarzeniu. Na naszych oczach rozgrywał się dramat. Jerzy Żwirko, który siedział za trenerem, czyli za kierowcą, poniósł śmierć na miejscu. Trener zmarł później. A przeżyli Janusz Kowalski i Krzysztof Stec. Minęło prawie 50 lat, a wszystko z tamtego wypadku pamiętam bardzo dokładnie. Bardzo żałuję, że u trenera Łasaka nie mogłem się rozwijać. Znaliśmy się wcześniej, bo torowcy czasami rywalizowali z szosowcami. I bywali lepsi. Ale za długo razem nie popracowaliśmy.
Potrącił mnie samochód, gdy jechałem na rowerze. Połamałem pięć kręgów. Do tej pory odczuwam skutki. Ale jakoś funkcjonuję, poruszam się, więc nie jest najgorzej. Nie rozczulam się nad sobą.
Tak, ale rekreacyjnie.
Latem zrobić dystans 50 km czy nieco więcej to nie jest problem. W tempie ze średnią 35 km na godzinę.
Tak, trzeba to mieć we krwi. Są takie przyzwyczajenia, których organizm się dopomina. Mój organizm, mimo upływu lat, jest wciąż głodny wysiłku.
Ciężka praca to był jedyny pomysł na sukces. Determinacja była wielka. Sport był dla nas oknem na świat, jedyną możliwością wyjazdu, zobaczenia innego życia. A jeszcze ważniejsze było reprezentowanie barw narodowych, duma, że się zakłada biało-czerwoną koszulkę i że jest się kolarzem. Bo kolarstwo było wtedy w Polsce zjawiskiem. W maju, gdy jechał Wyścig Pokoju, kraj był sparaliżowany. Zakłady pracy robiły przerwy, żeby pracownicy mogli wysłuchać komunikatów z trasy. A my czuliśmy się bohaterami, jadąc przez te wszystkie wsie i miasteczka i wszędzie będąc oklaskiwanymi. Tłumy ludzi wiwatowały, zwłaszcza gdy karciliśmy sportowo brata ze Wschodu. Wtedy patriotyzm w narodzie był największy.
Inni wcale nie spali. Drużyny NRD, Belgii, Szwecji, Holandii też miały silne zespoły. Część wschodnia długo nie odgrywała żadnej roli, dopiero z czasem w naszym bloku zaczął się podnosić poziom. W wyniku polityki państw, które chciały pokazać zachodowi, że nie są kopciuszkami. Takie NRD od pewnego momentu wypadało przecież lepiej niż RFN.
To prawda. Po latach wszystkiego się dowiedzieliśmy.
Czasami zaprzyjaźniony zawodnik uchylał nam rąbka tajemnicy. A przede wszystkim na Wyścigach Pokoju był taki opiekun polskiej reprezentacji, który mieszkał w Magdeburgu i miał córkę pływaczkę. Pamiętam, jak ta dziewczyna zmieniła się w ciągu jednego roku. Nie do poznania! Musiała być bardzo faszerowana świństwami. Zmarnowali jej życie.
Nie przypominam sobie ani jednej takiej sytuacji. A poza tym w Polsce medycyna sportowa była siermiężna. Nawet podstawowych witamin nie było. Karmiono nas jakimiś glukovitami, czyli proszkami ogólnodostępnymi w aptece. Dawało to tyle, że sikaliśmy na bardzo żółto, przez barwniki w tych chemicznie przetworzonych cukrach. My mieliśmy predyspozycje do bardzo ciężkiej pracy i szczęście, że matka natura nas obdarzyła pewnymi cechami wrodzonymi.
Jestem inicjatorem badań profilaktycznych dla byłych olimpijczyków. Są to m.in. dokładne badania krwi. Moje świadczą o tym, że sukcesy się znikąd nie wzięły. Hematokryty u mnie i u kolegów na poziomie 48-49 to wyniki rewelacyjne, bo przy poziomie 50 zawodnika podejrzewa się o stosowanie dopingu.
To było półtora roku temu. A teraz mam 70 lat. Podejrzewam, że dzisiaj też miałbym hematokryt w przedziale 45-48. Genetyka. Bo czasu i możliwości na regularne treningi już nie ma. A jak sobie przypomnę badania sprzed lat, to dopiero się działo!
Żeby mieć zgodę lekarza na uprawianie sportu, co jakiś czas trzeba było zrobić m.in. spirometrię. Jak kolarze przychodzili, to demolowali te urządzenia. Przy dmuchnięciu brakowało podziałki. I to przy słabym dmuchnięciu, niepełnym, bo w płucach jeszcze powietrze było. Natomiast jak przychodzili sportowcy z innych dyscyplin, to ledwo połowę podziałki osiągali. Myśmy latami ciężkiej pracy kondycję wypracowali. Nic się u nas przypadkowo nie działo. Jak zimą jeszcze na rowery nie mogliśmy wsiąść, to często graliśmy w piłkę. Pamiętam jak z pierwszoligowym Zagłębiem Sosnowiec graliśmy na śniegu w Zakopanem. Oni nie mieli siły, a my pełne 90 minut zasuwaliśmy.
Technicznie nie mieliśmy szans, ale stawialiśmy dobrą obronę i czasami był remis, a czasem nawet wygraliśmy. Bo meczów było kilka.
Tak było. Klaus-Peter Thaler, niemiecki mistrz świata z kolarstwa przełajowego, ostatnie 200 m jechał lewa-prawa, a nie w linii prostej, jak każą przepisy. Musiał zostać zdyskwalifikowany i dzisiaj to samo by każdego spotkało. A gdyby nie te jego manewry, to mogłem być zwycięzcą grupy, która razem finiszowała.
Zgadza się.
Wcale. Bo na finiszu sądziłem, że jestem dalej niż byłem - na piątym, a nie na czwartym miejscu. Zdjęcie z fotofiniszu pokazało, że wjechaliśmy na metę ławą. Ja byłem z półtora centymetra za Włochem Martinellim, a za mną ze dwa centymetry był Belg De Wolf. Nie byłem też zadowolony z tego, jak się wyścig potoczył. Kiedy uciekł Szwed, to w naszej ośmioosobowej grupce zostało dwóch Włochów i sądziłem, że oni będą współpracować i gonić Szweda. Gdybym przewidział, że jednak tego nie zrobią, to inaczej bym pojechał. Sam byłem w stanie Szweda dogonić. Mogłem mieć złoto. Ale w sumie nie narzekałem, pamiętając, co mi zrobiono na MŚ 1975. Tam zabrano mi brązowy medal. Zdyskwalifikowano mnie za pobieranie wody poza strefą bufetową. Nieważne, że 80 procent zawodników zrobiło to samo, w dokładnie tym samym miejscu. Inni brali picie, jedzenie, a akurat mnie ukarał nadgorliwy sędzia. Jego decyzja była niepodważalna. Na nic się zdały protesty, odwołania. Wcześniej drużyną wygraliśmy mistrzostwo świata i widocznie uznano, że już za dużo mamy.
Taktyka była taka, że liderami są Szurkowski i Szozda. A ja z Jankiem Brzeźnym, bo w sumie startowało nas czterech, mieliśmy liderom pomagać - atakować, kontratakować, a oni mieli wszystko wykończyć i walczyć o medale. Stało się jednak tak, że znalazłem się w ucieczce, o której sądziłem, że nie ma szans powodzenia, że zostanie zlikwidowana. A zaczął padać deszcz, była jakieś kraksy i już nas peleton nie dogonił.
Nie, ale miałem polecenie, żeby w ucieczce się oszczędzać, nie angażować się. I to robiłem.
Nie wystarczyłoby, gdybym chciał go kupić. Ale nie chciałem. Wolałem dołożyć jeszcze więcej i za równowartość trzech tysięcy dolarów kupić fiata mirafiori, z Włoch.
Jak w 1975 r. zdobyliśmy mistrzostwo świata, to wydarzeniem było, że dostaliśmy talony na zakup samochodów. Miałem wtedy zaszczyt być w pionie przemysłu lekkiego jako zawodnik Włókniarza Łódź i od ministra przemysłu lekkiego Tadeusza Kunickiego dostałem talon na zakup wartburga. Wartburg kosztował 120 tys. zł. Kupiłem go, a jak go wyprowadziłem z fabryki za bramę, to wiedziałem, że tam czeka kolejka chętnych, żeby go kupić nawet za 250 tysięcy.
Sprzedałem. Byłem młodym człowiekiem, nie miałem czasu autem jeździć. Poza tym fanem wartburga nie byłem. Nie bez powodu nazywali go pierdziawką. Jeszcze wtedy auta nie chciałem mieć, ale już mi się podobały te fiaty mirafiori. I silnik inny, i stylizacja, wygląd. Gorzej, że po jakimś czasie do ministra dotarło, że sprzedałem auto. Poszedłem się tłumaczyć. Mówię: "Ja jeżdżę rowerem, panie ministrze". Rocznie robię 30 tys. km. Samochodem jakbym chociaż połowę tego zrobił, to by było niedobrze, bo wtedy nie miałbym siły dobrze startować i wszyscy by mnie ogrywali. Minister posłuchał, popatrzył i pokiwał głową, mówiąc: "No tak, no tak". A wracając do nagród za medale z Montrealu, to i tak się cieszyliśmy, że się pojawiły pieniądze. Jeszcze cztery lata wcześniej w Monachium nic nie było. A tam się otarłem o medal, w wyścigu drużynowym na 4 km zajęliśmy czwarte miejsce.
Tak, wtedy już płaciliśmy nieźle. Chociaż nie tak jak na przykład Rosjanie, Białorusini, kraje ze wschodu, które podchodziły do sprawy jeszcze bardziej prestiżowo. Ale już na pewno przeszłością były takie sytuacje, jakich ja miałem bardzo dużo - że jeden czy drugi kierownik z federacji zabierał moją nagrodę, mówiąc, że jestem jeszcze młody, jeszcze sobie zarobię. Brali taki talon przeznaczony dla mnie, kupowali auto i sprzedawali jak ja tego wartburga.
Owszem. I się naraziłem tak bardzo, że po Montrealu już nigdy nie pojechałem na igrzyska. Pytałem, dlaczego giną nasze nagrody, dlaczego dostajemy tylko połowę przeznaczonych dla nas pieniędzy, a połowę zabiera jeden czy drugi działacz. Usłyszałem pewnego razu: "Pamiętaj, że to twój ostatni wyjazd". Po MŚ w Wenezueli w 1977 r., gdzie zdobyłem z drużyną brązowy medal, zostałęm usunięty z kadry. Z prasy się dowiedziałem, że to mój koniec, bo jestem chory na zapalenie płuc. A miałem wtedy 26 lat, to powinien być mój najlepszy czas. Na wyścigach krajowych swoją wartość potwierdzałem, wygrywałem, ale się naraziłem i już Polski nie reprezentowałem. Z jednym wyjątkiem. Wysłano mnie do Austrii na taki wyścig po górach, który mi się jak najgorzej kojarzył, bo wcześniej miałem tam wypadek i połamałem żebra.
Nigdy nie byłem politykiem. Nie należałem do żadnego ugrupowania. Premier poprosił mnie, żebym został ministrem, ale nigdzie nie musiałem się zapisywać. Byłem wtedy dyrektorem Wyścigu Solidarności i Olimpijczyków. W 1998 r. był on rozgrywany na dwóch kontynentach - cztery etapy w Polsce i cztery w Stanach Zjednoczonych. Na ostatni, w Filadelfii, przyszło 300 tys. osób. Był z nami m.in. Greg LeMond. A zrobiłem to wszystko we współpracy z moim byłym trenerem Edwardem Borysewiczem, który w 1976 r. wyjechał do USA.
Wielka strata. To wybitny fachowiec. Z reprezentacją USA osiągnął wspaniałe, rekordowe wyniki. Nam wtedy bardzo pomógł. Czego w kraju nam wszyscy zazdrościli. Łącznie z tym, który podobno organizuje najlepszą sportową imprezę w kraju. A jak się poczyta opinie zachodnich ekspertów, to się dziwią, że w jakimś plebiscycie można wyróżnić wyścig, w którym miał miejsce prawie śmiertelny wypadek.
Ja tylko stwierdzam fakty. Jeżeli ktoś był zawodnikiem, to powinien mieć na tyle wyobraźni, żeby nie organizować finiszu ze zjazdem, na którym kolarze osiągają prędkość 80 km/h. A on wcześniej ogłaszał, że to będzie najszybszy finisz. Było tak, czy nie było, panie redaktorze?
To są fakty. Trzeba zdrowo myśleć, wiedzieć czym to grozi. Pewnie, że w górach, na zjazdach, prędkości są jeszcze większe i też jest niebezpiecznie. Ale finisz to szczególny moment, tam jest ferwor walki, bywa, że zawodnicy nie myślą o konsekwencjach. Takich rzeczy nie wolno robić. To jest moja ocena. I wróćmy do premiera Buzka, bo o to pan pytał. Działając w kolarstwie wpadłem w oko pewnym politykom i to oni wskazali mnie Buzkowi jako człowieka, który potrafi się odnaleźć w sprawach organizacyjnych. Premier do mnie zadzwonił i poprosił, żebym mu złożył wizytę. Jak do niego przyszedłem i usłyszałem ofertę, to myślałem, że żartuje. A teraz, po 20 latach, jestem zadowolony, że nie żartował. Nie miałem żadnej wpadki, żaden związek sportowy na nic nie narzekał.
Dwa lata.
Jacka Dębskiego odsunęli. Za rzeczy, które nie mieściły się w granicach przyzwoitości. Dziś mam trochę więcej doświadczenia i pewne rzeczy bym bardziej ważył niż wtedy. Byłem bardzo odważny, robiąc pewne ruchy. Dziś bym się tego bał.
Niektórych decyzji, jakie wtedy podjąłem. Wiedząc, co się w końcu stało z byłym ministrem [Dębski został zamordowany], myślę, że i mi ktoś mógł zrobić krzywdę. Za to, że pewne działania zatrzymałem. Ale w szczegóły nie chcę się wdawać. Mam jednak satysfakcję z pracy w tamtych czasach. Gdy byłem wiceprezesem PKOl, to z Marią Kwaśniewską-Maleszewską, Ireną Szewińską, Tadeuszem Mytnikiem i Wiesławem Rudkowskim mocno zabiegaliśmy o to, żeby polscy medaliści olimpijscy dostali stałe, comiesięczne świadczenia. I to się stało. Jako szef resortu sportu uruchamiałem te pieniądze dla medalistów. I z jeszcze jednej rzeczy miałem satysfakcję - ci, którzy podjęli decyzję o zakończeniu mojej kariery, musieli do mnie przyjść po pieniądze, gdy byłem prezesem UKFiS. Ludzie, którzy wyrzucili mnie za burtę, musieli wyciągać do mnie rączki. Bali się, że będę złośliwy. A ja im podziękowałem, że mi pomogli skończyć przygodę ze sportem i że może dzięki nim jestem teraz tu, gdzie jestem. Oj, jakich kolorów na twarzach nabierali. Miło było to zobaczyć. A później potraktować ich normalnie, po ludzku, a nie jak oni mnie.