"Francja podzieliła się na dwie części". Poulidor całe życie był drugi

Gdy kilkunastoletni chłopak z jarmarku do domu na rowerze wrócił szybciej niż zwycięzca międzygminnego wyścigu, mógł mieć podstawy, by sprawdzić się w kolarstwie. Tak zaczęła się kariera późniejszej legendy dwóch kółek, Raymonda Poulidora. Farmer, który trenował po nocach, a w Tour de France jechał z ręką w gipsie zachęcając do kontroli antydopingowych we Francji żegnany jest ze smutkiem. Zmarł w wieku 83 lat, bez zwycięstwa w najważniejszych zawodach w ojczyźnie.
Zobacz wideo

To może być scenariusz dobrego filmu obyczajowego, bez klasycznego happy-endu, za to z momentami dramatu, zaskoczenia, czasem komedii. Może trochę przypominać nasze polskie “Nic śmiesznego” przynajmniej w jednej kluczowej kwestii. Bohater francuskiego obrazu – Raymond Poulidor, wspominając swoje życie pewnie też mógłby podpisać się pod kwestią: “Znowu drugi. Całe życie ciągle drugi. Nawet jak gdzieś pierwszy byłem, czułem się jak drugi.”

Od farmera do roweru

Historia jednej z największych postaci, nie tylko francuskiego kolarstwa, rozpoczęła się na polu. Raymond Poulidor jako mały chłopiec pracował na farmie rodziców. Praca ciężka, ziemia słaba, zyski małe. Dlatego pracować trzeba było więcej, często kosztem nauki. To jednak właśnie w szkole Raymond dostał od swego nauczyciela ważną gazetę - magazyn kolarski. Dwa koła zaczęły się mu coraz bardziej podobać. Nie tylko na obrazkach w gazecie. Bracia Raymonda brali udział w wyścigach, a on czasem jeździł z nimi na lokalne zawody, bardziej dla towarzystwa. Rower mamy stał nieużywany, więc transport zapewniał sobie sam.

Kiedy pewnego dnia z jarmarku do domu na tym rowerze wrócił szybciej niż zwycięzca międzygminnego wyścigu, mógł mieć podstawy, by sprawdzić się na poważniej. Tak zaczął brać udział w zawodach. W pierwszych, w których wystartował, był szósty. Ponieważ wygrał jego brat, to motywacja była zdwojona. Nieważne, że brat był starszy. Swój pierwszy wyścig wygrał na swoje 18. urodziny. Początki były trudne, bo Poulidor trenował głównie po pracy na farmie. Po jednym wysiłku fundował sobie drugi. Kto wie, czy swoich późniejszych sukcesów nie zawdzięcza bardzo zintensyfikowanemu pobudzaniu wszelkich mięśni, a przy okazji hartowaniu ducha. Może też trochę życzliwości innych. Matka ściganie po drogach uważała za niebezpieczne, a na porządny rower dla syna raczej nie było jej stać. Swoje pierwsze dwa kółka 16-latek dostał więc od zaprzyjaźnionego sklepikarza. Tak zaczęła się jego wielka kariera.

Całe życie drugi

To była piękna i intensywna kariera. Były na niej ważne i miłe momenty. Za takie można uznać wygraną w wyścigach Milan – San Remo, Dauphine Libere, Paryż-Nicea, w Walońskiej Strzale, czy w Kryterium Asów. Olbrzymim sukcesem był też triumf w Vuelta Espana, tyle że na ziemi ojczystej w tym najważniejszym dla Poulidora wyścigu, zawsze coś było nie tak. Nad nim w Tour de France ciążyło jakieś fatum. Raymondowi przeszkadzał pech, a kiedy wydawało się, że wreszcie pokona jednego największego rywala, (Jacquesa Anquetila) nagle objawił się drugi, tak samo dobry (Eddy Merckx).

- Francja podzieliła się na dwie części. Jedna była za Poulidorem, druga za Anquetilem – opowiada nam Krzysztof Wyrzykowski, komentator kolarstwa w Eurosporcie, który na co dzień mieszka w kraju nad Sekwaną.

- Anquetil był przeciwieństwem “prostego chłopa”. Był zimny, wyrachowany. Facet z Normandii. Potrafił do drugiej w nocy grać w karty i pić szampana. Wiem co mówię, bo też kiedyś z nim piłem - uśmiecha się Wyrzykowski.

Kolarskiego geniuszu Poulidora nikt nie kwestionował, ale w pewnym momencie tematem samym w sobie zrobiło się czy i kiedy zwycięży Le Tour. Z jednej strony takiego bilansu jaki miał pozazdrościłoby mu 99 procent innych kolarzy. Z drugiej statystyki go prześladowały. Na osiem startów w Tour de France 3 razy był drugi, 5 razy trzeci! Do tej pory nikt nie stał więcej razy na podium niż on, ale to za każdym razem nie była radość w pełnym blasku. Anquetil, czy potem Merckx, cieszyli się z kolejnych zwycięstw, każdy triumfował po 5 razy. Raymond mógł powtarzać pod nosem: Ja całe życie drugi.

- Najbardziej było mi go żal w 1968 roku. Był etap do Albi. Na ucieczkę zdecydowało się trzech kolarzy, którzy potem wygrali w klasyfikacji generalnej. Poulidor już się z nimi nie zabrał, bo wjechał w niego motocyklista. To był rok, w którym miał chyba największe szanse na zwycięstwo - przypomina Wyrzykowski. Kibice i dziennikarze naliczyli, że wygraną miał w rękach co najmniej trzykrotnie. O jej braku znów zadecydował wypadek, źle dobrany sprzęt czy roztargnienie. Z perspektywy czasu nieco śmiesznie brzmi informacja, że w 1964 roku zapomniał o rundzie w Monako. W innych wyścigach jednak imponował. Dwa lata wcześniej jechał z dłonią w gipsie (był trzeci). Został też zapamiętany jako pierwszy w historii TdF, który został poddany badaniu antydopingowemu i jako nieliczny, który bardzo się z tego cieszył. Ponoć zachęcał nawet, by próbki pobierać także od jego kolegów, czym nie zyskiwał sobie ich sympatii.

Na TdF klaskano mu do śmierci

Smutna wiadomość o śmierci Poulidora obiegła Francję 13 listopada. Od miesiąca było wiadomo, że walczący z rakiem sportowiec jest w kiepskim stanie. W wieku 83 lat Poulidor znów powrócił. Tym razem na pierwsze strony portali i gazet, z podziękowaniami, słowami uznania i uśmiechem na zdjęciach.

- On w jakiś sposób był jednak spełniony. Był najbardziej popularnym kolarzem we Francji w latach 60. i 70. Potem cały czas też o nim pamiętano. Ludzie go lubili, bo to był prosty, przystępny facet. Swój chłop. Myślę, że w którymś momencie już chyba bardziej liczyła się właśnie ta popularność i życzliwość ludzi niż rozpamiętywanie, że w Tour de France osiem razy zajmował niewłaściwe miejsce na podium. On nie tylko nigdy nie wygrał tego wyścigu, mimo że jeździł 14 lat. On nawet ani razu nie miał na sobie żółtej koszulki lidera - mówi Sport.pl Wyrzykowski.

W uzupełnieniu medali i zasług dodać jeszcze trzeba, że Poulidor do domu cztery razy przyjeżdżał z medalami mistrzostw świata. A może lepiej o tym nie wspominać? Trzy były srebrne, jeden brązowy. Z kolarstwem pozostał jednak związany właściwie do końca swych dni.

- Do końca życia był ambasadorem TdF. Na wyścig przyjechał również w tym roku. Miał swój samochód z wielkim napisem “Raymond Poulidor”. Ludzie widząc go wiwatowali, on się zatrzymywał, rozdawał autografy. Był częścią tych zawodów do końca - podsumowuje komentator Eurosportu.

Francuskie media w dniu jego śmierci przypominają rozmowę, jaką Poulidor odbył ponad 30 lat temu z Anquetilem. Był przy swoim rywalu i przyjacielu na łożu śmierci. Ten odchodząc uśmiechnął się i powiedział do Reymonda ostatnie słowa: Mój przyjacielu, i znów będziesz drugi.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.