Szymon Sajnok trzeci na ostatnim etapie Vuelty. Zwycięstwo Roglica, znakomity występ Majki

Mieliśmy tu niemal wszystko: nieprawdopodobne ataki, szalone ucieczki, bolesne upadki. Mieliśmy ciągłe zmiany w czołówce klasyfikacji, a w pierwszej części wyścigu również karuzelę z liderami. Mieliśmy kilku nieoczekiwanych bohaterów. I w końcu: mieliśmy też kapitalną, mądrą i solidną jazdę Rafała Majki. Po trzech tygodniach hiszpańskiego wyścigu chciałoby się zakrzyknąć: niech się ta Vuelta jeszcze nie kończy!
Zobacz wideo

„Cóż trudnego jest w kolarstwie? To przecież zwykła jazda na rowerze, tylko trochę szybciej”.

Bardzo lubię ten argument, pojawiający się często w dyskusjach o wynikach kolarzy. Ale wszystkim, którzy go używają, chętnie poleciłbym obejrzenie powtórki 17. etapu tegorocznej Vuelty. Najdłuższego, mierzącego blisko 220 kilometrów, przejechanych przez zwycięzcę, Philippe’a Gilberta, ze średnią prędkością przekraczającą 50 kmh. Przy czym – co również warto podkreślić – nie był to bynajmniej etap płaski.

Jak na dłoni mogliśmy w trakcie tego odcinka zobaczyć wszystko, co w kolarstwie kluczowe. Determinację Nairo Quintany (Movistar), który był jednym z inicjatorów szalonej ucieczki, w którą zabrało się ponad 40 kolarzy i która w efekcie pozwoliła Quintanie odrobić poniesione w górach straty i wskoczyć ponownie do czołówki klasyfikacji. Spryt ekipy Deceuninck – Quick Step, która ulokowała w tym odjeździe aż siedmiu z ośmiu swoich kolarzy, dzięki czemu mogła kontrolować sytuację i wypracować Gilbertowi drugie już w tym wyścigu etapowe zwycięstwo. Znaczenie dobrej współpracy w czołowej grupie, z kilometra na kilometr budującej przewagę, oraz konsekwencje jej braku w topniejącej z każdą chwilą grupie goniącej. Ale również rolę szczęścia w sporcie, bo gdyby nie wytrwała praca Astany, do końca walczącej o zminimalizowanie strat Lopeza, pozostali w grze kolarze z czołówki klasyfikacji generalnej prawdopodobnie ponieśliby na tym etapie bolesną klęskę. Na pracy Astany skorzystał i Roglic, i Pogacar, i Valverde, i Majka. Zresztą… nie pierwszy to raz w tym wyścigu, ale takie „prezenty” od losu również trzeba umieć wykorzystywać.

Atrakcyjnością sportową tegoroczna Vuelta raczyła nas niczym z rogu obfitości. Etapów, które nie przynosiły zaskakujących rozstrzygnięć, można naliczyć ledwie kilka, a i tak trzeba by się nad nimi poważniej zastanowić. Nawet Sam Bennett (BORA-hansgrohe), wygrywając 14. etap w Oviedo, niemal do ostatniej chwili był przekonany, że ucieczka wciąż znajduje się przed nim. Sytuacja na trasie wiele razy była zaskakująca dla samych zawodników, co czyniło ten wyścig całkowicie nieprzewidywalnym, a przez to niezwykle ciekawym.

Historyczne osiągnięcie Majki

Rafał Majka nie ma łatwego życia. Z zupełnie niezrozumiałych powodów jest przez polskich kibiców nieustannie krytykowany za rozbudzanie zbyt wielkich nadziei, których rzekomo nie spełnia. Ale czy aby na pewno? Przed startem Vuelty celował w pierwszą piątkę. Ostatecznie kończy wyścig na szóstym miejscu, jako drugi w historii Polak, który w jednym sezonie dwukrotnie ukończył Wielki Tour w pierwszej dziesiątce (szósty był również w tegorocznym Giro d’Italia). Na taki wynik czekaliśmy aż 26 lat, bo ostatnim i dotąd jedynym kolarzem, który tego dokonał, był Zenon Jaskuła, który w 1993 roku był 10. w Giro i 3. w Tour de France.

W tym kontekście wynik Majki to naprawdę znakomite osiągnięcie, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę strategię ekipy BORA-hansgrohe, która uparcie próbuje pogodzić walkę o klasyfikację generalną z kolekcjonowaniem zwycięstw na etapach, kończących się finiszem z grupy. Strategię skądinąd bardzo skuteczną (zespół ma na koncie już 46 zwycięstw w sezonie), ale jeśli spojrzeć na pierwszą dziesiątkę od tej strony, to Rafał Majka jest w niej jedynym reprezentantem drużyny, której strategia nie była w całości podporządkowana walce o klasyfikację generalną. Jumbo-Visma na Vueltę swoich najlepszych sprinterów nie przywiozła w ogóle, a ekipa UAE Team Emirates, choć miała w szeregach Fernando Gavirię, gdy tylko otworzyła się szansa na wysoką pozycję Tadeja Pogacara, podporządkowała wszystko realizacji tego celu. Majka musiał pogodzić się z tym, że Paweł Poljański i Felix Großschartner w pierwszej części wyścigu mocniej pracowali dla Bennetta, przez co na kluczowych etapach często zostawiali go samego wcześniej (choć i tak Poljańskiemu należą się gromkie brawa za całą pracę, którą wykonał na tym wyścigu). Jakby tego wszystkiego było mało, dość wcześnie stracił szansę pomocy ze strony Davide Formolo i Gregora Muhlbergera, którzy wycofali się z rywalizacji jeszcze w pierwszym tygodniu wyścigu.

Majka miał w tym wyścigu dwa poważniejsze momenty kryzysu, oba związane z kapryśną pogodą, która kilka razy dała o sobie znać podczas Vuelty: na rozgrywanym w Andorze etapie 9. i na odcinku numer 20. Na pierwszym z nich wyraźnie stracił, na drugim nagłe ochłodzenie uniemożliwiło mu planowany atak, ale trudno mieć pretensje do kolarza o to, że jego organizm w taki, a nie inny sposób reaguje na zmianę warunków. Poza tymi dwoma momentami Polak pokazał niezwykle rozsądną, odpowiedzialną i skuteczną walkę, której oglądanie wielu kibicom sprawiało mnóstwo przyjemności. Może zabrakło jakiegoś bardziej odważnego ataku, może trochę żal, że nie udało się wygrać etapu, ale prawdopodobnie Majka zdawał sobie sprawę, że jeden taki atak może w konsekwencji kosztować go utratę z trudem wypracowanej pozycji, więc unikał nadmiernego ryzyka. I choć w gronie kibiców znajdą się pewnie i tacy, którzy 6. miejsce uznają za porażkę, Majka zdaje się być pogodzony z faktem, że nie jest w stanie zadowolić wszystkich. Przecież „kolarstwo to zwykła jazda na rowerze, tylko trochę szybciej”. Rzecz w tym, że tylko ci, którzy zmierzyli się z trudami tego wyścigu, mają realne pojęcie o tym, co oznacza to „trochę szybciej”.

Waleczny Sajnok, skoncentrowany Marczyński

Debiut Szymona Sajnoka w Wielkim Tourze można uznać za bardzo udany. Sprinter ekipy CCC Team czterokrotnie meldował się w pierwszej dziesiątce na grupowych finiszach, a łatwego zadania w tym zakresie nie miał. Francisco Ventoso i Jonas Koch starali się mu pomagać jak mogli, ale dla polskiej drużyny potyczki w sprincie to wciąż jeszcze nauka. Tym większe brawa należą się naszemu 22-latkowi, który wytrwale szuka swoich szans i nie czuje kompleksów w walce z bardziej doświadczonymi rywalami. Swój debiut ukoronował w znakomitym stylu, zdobywając trzecie miejsce na ostatnim etapie, rozgrywanym na ulicach Madrytu.

Trochę szkoda, że poza kilkoma próbami zabrania się do odjazdu, kolarze pomarańczowej ekipy nie byli zbyt mocno widoczni, na co prawdopodobnie duży wpływ miał udział w kraksie i w konsekwencji wycofanie się z rywalizacji lidera ekipy, Victora De La Parte. Walczył Jonas Koch, walczył Will Barta, aktywnie jechał Nathan Van Hooydonck, ale w pracy całego zespołu wyraźnie widoczny był brak jasnego celu i sposobu na jego realizację. Paweł Bernas aż do ostatniego etapu przejechał Vueltę praktycznie niezauważony i właściwie trudno określić, jaką miał rolę do wykonania w tym wyścigu.

Inne, niż początkowo zakładano, miał do realizacji zadania Tomasz Marczyński z Lotto Soudal. Dwukrotny zwycięzca etapów sprzed dwóch lat miał pierwotnie w planach udział w ucieczkach i walkę o kolejną etapową zdobycz, ale gdy niespodziewanie do pierwszej dziesiątki wdrapał się Karl Friedrik Hagen, to między innymi Marczyńskiemu powierzono zadanie opieki nad młodszym kolegą. Z zadania wywiązał się doskonale, a Hagen – między innymi dzięki opiece Polaka – obronił w swoim wielkotourowym debiucie ósmą pozycję w klasyfikacji generalnej.

Słoweńska szarża

Tegoroczna Vuelta ma bez wątpienia dwóch zwycięzców. Pierwszym – rzecz jasna – jest Primoż Roglic, od początku wskazywany jako faworyt wyścigu. Nie miał łatwego startu, bo ekipa Jumbo-Visma rozpoczęła Vueltę od fatalnego występu w drużynowej jeździe na czas, zakończonego siniakami i 40 sekundami straty do zwycięskiej Astany i jednego z głównych rywali Roglica: Miguela Angela Lopeza. Ale już na drugim etapie, zakończonym sensacyjnym zwycięstwem Nairo Quintany (Movistar), Roglic znalazł się tam, gdzie powinien: w grupie, która niespodziewanie zaatakowała na niewielkim podjeździe Alto de Puig Llorenca. Pierwszą część wyścigu uważnie kontrolował, a w rozpoczynającej drugi tydzień indywidualnej czasówce zrobił to, czego wszyscy oczekiwali: zdemolował rywali i z prawie 2-minutową przewagą przejął niepodzielne panowanie w klasyfikacji generalnej.

Roglic był od początku faworytem, ale jego prawdziwa forma niemal do końca była zagadką. Nie startował w dużych imprezach od 2 czerwca – dnia, w którym stanął na najniższym stopniu podium Giro d’Italia. Kiedy więc odpowiadał na atak Valverde pod Mas de la Costa, lub gdy kilka dni później do spółki z Pogacarem atakował na morderczym podjeździe pod Los Machucos, wielu obserwatorów zadawało sobie pytanie: kiedy nadejdzie nieuchronny kryzys? Nie nadszedł. Roglic sięgnął po swoje pierwsze zwycięstwo w Wielkim Tourze, wygrywając Vuelta a Espana z ponad dwuipółminutową przewagą nad drugim w klasyfikacji Valverde. Przewagą najwyższą od 2007 roku, kiedy to Denis Menchov pokonał Carlosa Sastre o 3’31”.

Ale bez wątpienia największym zwycięzcą hiszpańskiego wyścigu jest fenomenalny Tadej Pogacar – 20-letnie słoweńskie objawienie Vuelty. Nikt nie wymieniał młodego Słoweńca w gronie faworytów przed wyścigiem. Jego 7. miejsce na pierwszym górskim etapie, kończącym się podjazdem do Obserwatorium Astrofizycznego Javalambre było początkowo traktowane jako swego rodzaju przypadek. Ale gdy dwa dni później ponownie wjechał w czołówce na Mas de la Costa, a potem pokonał wszystkich w koszmarnych warunkach w Andorze, stał się nagle jednym z najbaczniej obserwowanych kolarzy Vuelty.

W Andorze wygrał w imponującym stylu, zostawiając za sobą na zimnym, deszczowym podjeździe Nairo Quintanę, Solera, Valverde i leżących na szutrowym odcinku Lopeza i Roglica. Na Los Machucos zwycięstwo Roglic oddał mu bez większej walki, zadowolony z wypracowanej wspólnie z rodakiem przewagi. Ale to mu nie wystarczyło i gdy na 20. etapie znowu nagle zrobiło się zimno i rywale zaczęli je dotkliwie odczuwać, zaatakował niemal 40 kilometrów przed metą i wypracowaną przewagę dowiózł do mety, choć za jego plecami kolarze Movistaru dwoili się i troili, żeby jego ponad półtoraminutową przewagę choć trochę zmniejszyć i by wskakujący właśnie na podium Vuelty Słoweniec nie zepchnął z drugiego miejsca doświadczonego Valverde. Hiszpanowi udało się obronić drugą pozycję, choć Pogacara od ustrzelenia dla Słowenii dubletu dzieliły ledwie 22 sekundy. Mimo wszystko jednak młody kolarz stał się objawieniem hiszpańskiego wyścigu i dziś wróży mu się (może jeszcze nieco na wyrost) błyskotliwą karierę.

Odrodzenie Quintany na pożegnanie z Movistarem

Kolumbijczyk był jednym z największych zaskoczeń Vuelty. Najpierw zupełnie nieoczekiwanie wygrał drugi, teoretycznie sprinterski etap, po szalonym ataku na ostatnim podjeździe i niespodziewanej, samotnej szarży na kilka kilometrów przed metą. Potem wiodło mu się rozmaicie: raz zyskiwał przewagę w górach, raz ją tracił, potem wskoczył na pozycję lidera, by sromotnie przegrać etap jazdy indywidualnej na czas. A kiedy się już zdawało, że szanse Quintany na dobry występ definitywnie przepadły, był jednym z inicjatorów szalonej ucieczki na 17. etapie, dzięki której powrócił na drugą pozycję w klasyfikacji. A potem znowu stracił wszystko w górach, gdzie z podium zepchnął go fenomenalny Pogacar.

Trzeba jednak Kolumbijczykowi i całej ekipie Movistaru oddać, że przejechali bardzo dobre zawody. Mimo pewnych nieporozumień taktycznych (choć nie tak wyraźnych, jak podczas Tour de France) udało im się ulokować w pierwszej dziesiątce aż trzech kolarzy (drugi Valverde, czwarty Quintana i dziewiąty Soler) i bezdyskusyjnie wygrać klasyfikację drużynową wyścigu. 8-letnia przygoda Quintany z Movistarem, udekorowana dwoma grandtourowymi zwycięstwami (Giro d’Italia w 2014 i Vuelta w 2016 roku) oraz długą listą innych sukcesów, kończy się dobrym występem w Vuelcie. Od przyszłego sezonu będzie reprezentował francuską ekipę Arkea-Samsic, w której przejmie rolę niekwestionowanego lidera. Czy ten ruch będzie dla niego szansą na odrodzenie, czy raczej łabędzim śpiewem – przekonamy się pewnie już w przyszłym sezonie.

Wielcy przegrani

Po raz kolejny smakiem musiał się obejść Miguel Angel Lopez i jadąca pod jego wodzą ekipa Astany. Wygrali wprawdzie otwierającą wyścig jazdę indywidualną na czas, a Jakob Fuglsang w znakomitym stylu sięgnął po swoje pierwsze worldtourowe zwycięstwo na Alto de La Cubilla, ale apetyty drużyny z Kazachstanu z całą pewnością były znacznie większe. Lopez kolejny wyścig ukończył poza podium (w Giro d’Italia był 7.), ale tym razem nawet nie udało mu się wywalczyć białej koszulki najlepszego młodzieżowca, którą na przedostatnim etapie zdjął mu z pleców Tadej Pogacar. Na otarcie łez „Supermenowi” został przyznany tytuł najbardziej walecznego kolarza wyścigu, ale trudno podejrzewać, by ta nagroda zadowalała ambitnego Kolumbijczyka.

Dla drużyny Mitchelton-Scott hiszpański wyścig też jest raczej imprezą do zapomnienia. Wielkie nadzieje wiązali z występem Estebana Chavesa, ale 53 minuty straty do lidera to z pewnością nie jest wynik, na którym zależało australijskiej ekipie. Nie udało się nawet wywalczyć etapu, na pocieszenie zostało tylko 10. miejsce Mikela Nieve.

Zespół Ineos też raczej nie będzie dobrze wspominał występu w Hiszpanii. Już na 2. etapie szanse na dobry występ przepadły i chociaż kilka razy podejmowali rozpaczliwe próby walki o etapowe zwycięstwo, a David De La Cruz był nawet przez moment wiceliderem klasyfikacji generalnej, Ineos opuszcza Vueltę z niczym. Cóż, słabsze momenty jak widać trafiają się również im…

Nie będzie też tego wyścigu dobrze wspominać zespół EF Education First, zdziesiątkowany kraksą na 6. etapie, która wykluczyła z rywalizacji lidera ekipy, Rigoberto Urana oraz Hugh Carty’ego. Jakby tego było mało, dzień później z trasy wypadł Tejay Van Garderen, który również pożegnał się z wyścigiem. Honoru ekipy bronił młodziutki Sergio Higuita, który w kapitalnym stylu wygrał 18. etap, po samotnej ucieczce do Becerril de la Sierra. Ale jedno zwycięstwo i 14. miejsce Higuity w klasyfikacji generalnej, to również występ znacznie poniżej oczekiwań ekipy.

Mnóstwo jasnych punktów

Kibice, którzy na kolarstwo patrzą nieco szerzej, niż przez pryzmat występów polskich reprezentantów, mieli z pewnością podczas Vuelty wiele okazji do zadowolenia. Niemal każdy etap kończył się pasjonującą walką, wiele rozstrzygnięć było zupełnie nieoczywistych, a na kilku finiszach emocje sięgały zenitu. Walka Angela Madrazo, kilka razy na zmianę słabnącego i magicznie odradzającego się na drodze do Javalabre, a na koniec w fantastycznym stylu wygrywającego pierwszy górski etap wyścigu; niesamowita ucieczka Mikela Iturrii, skutecznie broniącego się przed złapaniem przed metą w Urtax; piękne zwycięstwo Seppa Kussa, przybijającego z kibicami „piątki” na szczycie Santuario del Acebo; zwycięstwo Sergio Higuity; dwa kapitalne etapy w wykonaniu Philippe’a Gilberta, solowy tryumf Fuglsanga – to tylko niektóre z wydarzeń, które z pewnością zapamiętamy po tegorocznej Vuelcie.

Kolarstwo w tym roku ewidentnie nas rozpieszcza. Po bardzo interesującym Giro, najciekawszej od lat edycji Tour de France, dostaliśmy pasjonującą od samego początku do końca Vueltę. A to nie koniec emocji. Już za tydzień ruszają w Yorkshire mistrzostwa świata, a po nich jeszcze ostatni akcent w postaci jesiennych klasyków, rozgrywanych na północy Włoch. Wtedy dopiero przyjdzie czas na podsumowania i snucie planów na kolejny sezon. Oby równie emocjonujący, co obecny.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.