"Wideo pochodzi z serwisu VOD"
Na 6 lipca Egan Bernal miał na początku tego sezonu zupełnie inne plany. Miał odpoczywać po Giro d’Italia i zbierać siły na drugą część sezonu. Na Giro nie pojechał, choć miał to być dla niego debiut w roli lidera drużyny. Kilka dni przed startem włoskiego wyścigu złamał obojczyk i Corsa Rosa obejrzał w telewizorze. Już wówczas było wiadomo, że prawdopodobnie dostanie szansę występu w Tour de France, ale jasne też było, że z całą pewnością nie będzie liderem, bo do startu w Wielkiej Pętli szykowali się już jej dwaj poprzedni zwycięzcy: Christopher Froome i Geraint Thomas. Pierwszy marzył o piątym tytule, drugi o obronie ubiegłorocznego. Bernal mógł liczyć w najlepszym wypadku na rolę ekskluzywnego pomocnika. Aż nadszedł 12 czerwca i fatalny w skutkach wypadek Froome’a podczas rekonesansu czasówki w Critérium de Dauphiné.
Tak już w życiu bywa, że nieszczęście jednych bywa szczęściem innych. Niespełna 4 tygodnie przed startem Tour de France Egan Bernal w składzie Team INEOS na Tour de France awansował na drugą pozycję. Niektórzy widzieli w nim nawet lidera, tym bardziej, że na 4. etapie Tour de Suisse Thomas zaliczył groźnie wyglądający upadek i wycofał się z wyścigu. Bernal szwajcarski wyścig wygrał i był na prostej drodze do tego, by poprowadzić zespół INEOS w Wielkiej Pętli. Ale obrażenia Thomasa okazały się ostatecznie nie tak groźne, jak pierwotnie przewidywano i Walijczyk zgłosił gotowość do walki o obronę ubiegłorocznego tytułu.
6 lipca Egan Bernal stanął w Brukseli na starcie Tour de France z numerem 2 na plecach. Pierwszą część wyścigu przejechał spokojnie, można powiedzieć: na remis z Thomasem. Wprawdzie na La Planche des Belles Filles - pierwszym etapie, kończącym się solidnym podjazdem - stracił do Thomasa kilka sekund, ale wciąż był bardzo blisko. Aż do czasówki, rozgrywanej na 13. etapie, gdzie stracił do swojego kolegi z drużyny prawie półtorej minuty. Kwestia lidera ekipy Team INEOS wydawała się ostatecznie rozwiązana.
Ale już dzień później peleton wjechał w góry i sytuacja zaczęła się zmieniać. Na Tourmalet (etap 14.) ruszył za atakującym Thibautem Pinotem (Groupama-FDJ) i ukończył etap na 5. miejscu, odzyskując blisko pół minuty straty do Gerainta Thomasa, który tuż przed szczytem został „odczepiony” przez czołówkę. Dzień później sytuacja się powtórzyła: znowu atak Pinota na podjeździe pod Prat d’Albis i ponownie tylko Bernal, odpowiadający na niego w imieniu Team INEOS. Gdy kilka dni później wyścig wjechał w Alpy, Egan Bernal wydawał się z dnia na dzień coraz mocniejszy.
Tuż przed szczytem Col du Galibier, na potwornie ciężkim 18. etapie, Thomas zapytał go: „jak się czujesz?”. Bernal odpowiedział: „OK”, po czym dostał od swojego lidera dyspozycję: „jedź!”. Celem było „zamęczenie” Juliana Alaphilippe (Deceuninck - Quick Step), który już 13. dzień jechał w koszulce lidera i nie zamierzał złożyć broni. Plan INEOS powiódł się częściowo: Alaphilippe istotnie został za grupą liderów na podjeździe, ale atak nastąpił zbyt późno i znakomicie zjeżdżający Francuz bez problemu dogonił grupę liderów z Thomasem. Ale Egan Bernal zyskał kolejne sekundy i wskoczył w klasyfikacji generalnej na 2. miejsce, z 5-sekundową przewagą nad Thomasem, ale wciąż półtorej minuty za Alaphilippe. Na kolejnym etapie manewr trzeba było powtórzyć i to zadanie ponownie powierzono młodemu Kolumbijczykowi.
Tym razem jednak los postanowił mu pomóc. Pod Col d’Iseran ponownie zaatakował pozycję Alaphilippe, wjechał na szczyt przełęczy jako pierwszy, zostawiając lidera ponad dwie minuty za sobą i obejmując prowadzenie w wirtualnej klasyfikacji generalnej. I prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, jaki ostatecznie był plan INEOS na rozegranie tego etapu, bo jego scenariusz finalnie napisała pogoda. Nawałnica, jaka przeszła w okolicach Val d’Isere, zasypała drogi grubą warstwą gradu, a w kilku miejscach zeszły lawiny błotne, uniemożliwiając peletonowi bezpieczny przejazd. Etap został zneutralizowany, wyścig zatrzymano około 20 kilometrów przed metą w Tignes, a po długich godzinach obrad komisji sędziowskiej podjęto ostatecznie decyzję, że za oficjalne czasy, uzyskane na 19. etapie, przyjmuje się czasy z premii górskiej na Col d’Iseran. Egan Bernal został tym samym liderem wyścigu, wyprzedzając o 45 sekund Alaphilippe oraz o minutę i 11 sekund wyraźnie niepocieszonego Gerainta Thomasa.
Pozostało już tylko dowiezienie tego wyniku do mety w Paryżu. Na skróconym etapie 20. do Val Thorens Julian Alaphilippe ostatecznie poległ w walce z kolarzami Jumbo-Visma, którzy walcząc o podium dla Stevena Kruijswijka narzucili tak mocne tempo, że wytrzymać je mogli tylko najwytrwalsi górale. Był wśród nich Egan Bernal – trzeci najmłodszy zwycięzca Tour de France w historii. Pierwszy Kolumbijczyk, który zwieńczył blisko 30-letni marsz kolarzy z tego kraju po zwycięstwo w Wielkiej Pętli. Zwycięzca absolutnie zasłużony, choć po raz pierwszy od 2011 roku zwycięzca, który nie wygrał żadnego etapu (zneutralizowany etap 19. nie miał oficjalnego zwycięzcy, uwzględniono wyłącznie różnice czasowe na ostatniej górskiej premii).
Ale tegoroczny Tour de France miał też innych bohaterów. Ten wyścig nie byłby tak pasjonujący, gdyby nie szalona momentami jazda Juliana Alaphilippe, który dzień po dniu coraz dalej przesuwał granice swoich możliwości. Zdobył żółtą koszulkę po fenomenalnym ataku na 3. etapie. Trzy dni później stracił ją na rzecz Giulio Ciccone (Trek-Segafredo), po bardzo trudnym etapie na La Planche des Belles Filles. Ale nie pogodził się z tą stratą i atakował ponownie, odzyskując prowadzenie już na 8. etapie. Wróżono mu jej stratę na etapie jazdy indywidualnej na czas w Pau, ale Alaphilippe – na przekór wszystkim – czasówkę wygrał. Wieszczono, że nie przetrwa trudów jazdy przez Pireneje, ale na ikoniczny Tourmalet wjechał drugi, zaledwie 6 sekund za Pinotem. Próbowano go zgubić pod Prat d’Albis, ale zacisnął zęby i walczył, wjeżdżając na metę skrajnie wyczerpany, ale tracąc ze swojej
przewagi relatywnie niewiele. Aż do 19. etapu jechał z półtoraminutową przewagą nad Geraintem Thomasem. Pokonali go dopiero Bernal i pogoda, która przerwała jego szaleńczą pogoń na zjazdach z Col d’Iseran. Na ostatnim górskim etapie dzieła dokończyli koledzy Kruijswijka, spychając Juliana Alaphilippe z podium. Ale na mecie w Paryżu odebrał zasłużoną nagrodę dla najbardziej walecznego kolarza 106. edycji Tour de France. W burzy braw tysięcy Francuzów, w których na ponad dwa tygodnie ożywił nadzieję na pierwsze od 34 lat zwycięstwo.
Francuscy kibice żyli tą nadzieją również z powodu fantastycznej jazdy Thibauta Pinota. Kolarz Groupamy-FDJ imponował formą, skutecznie atakował, wygrał etap na Tourmalet, był drugi na szczycie d’Albis, jechał bardzo ofensywie, wspomagany przez nieocenionego Davida Gaudu (w którego Francuzi również są skłonni inwestować wielkie nadzieje) i w tej dyspozycji wydawał się być jedynym kolarzem, który jest w stanie narzucić własne warunki rywalom z INEOS. Aż do 19. etapu, na którego początku ze łzami w oczach i twarzą ukrytą w dłoniach zsiadł z roweru i wycofał się z wyścigu. Według komunikatu ekipy początek tego dramatu miał miejsce dwa dni wcześniej, gdy ratując się przed upadkiem naderwał przyczepy mięśnia podudzia. Walczył jeszcze na kolejnym etapie, a jego masażyści i fizjoterapeuci dokonywali cudów, żeby zmniejszyć ból na tyle, by mógł kontynuować jazdę. Nie udało się. Kontuzja okazała się zbyt poważna i Pinot na 19. etapie nie był w stanie utrzymać tempa peletonu. Teraz jego kariera spoczywa w rękach Marca Madiot, dyrektora sportowego Groupama-FDJ, od którego daru przekonywania w dużym stopniu zależy, czy zdruzgotany kolejnym niepowodzeniem Pinot zechce w ogóle wrócić na rower.
Tour de France 2019 nie rozpieszczał sprinterów. Etapów płaskich praktycznie w tym wyścigu nie było, a typowo sprinterskie finisze można zliczyć na palcach jednej ręki. Udało się wygrać Elii Vivianiemu (Deceuninck – Quick Step), który do wygranych w Giro i Vuelcie w końcu dołożył zwycięstwo na etapie Tour de France. Ta sztuka udała się również Calebowi Ewanowi (Lotto-Soudal), który ze swojej szansy na zwycięstwo skorzystał aż trzykrotnie, w tym wygrywając sprint na Polach Elizejskich. Ale zieloną koszulkę - już po raz siódmy – zdobył Peter Sagan, dopinając wreszcie swego celu i pobijając historyczny wyczyn Erika Zabela.
Kilku kolarzy powiększyło swój dorobek wygranych etapów Wielkiej Pętli (Matteo Trentin, Thomas De Gendt, Dylan Groenewegen), ale było też kilku takich, którzy sięgnęli po wygrane po raz pierwszy, w tym „weterani”: Simon Yates i Daryl Impey, ale i debiutant, Wout Van Aert, który nieszczęśliwie zakończył swój znakomity występ w Tourze, po makabrycznie wyglądającym upadku na etapie jazdy indywidualnej na czas.
Tegoroczna edycja Tour de France, o której bez cienia przesady można powiedzieć, że pod względem dramaturgii była jedną z najbardziej interesujących na przestrzeni ostatnich kilku lat, pokazała pewną cechę współczesnego kolarstwa, nad którą przez lata pracowała ekipa Sky (dziś INEOS), a którą w coraz większym stopniu rozwijają pozostałe ekipy: siłę drużyny.
Team INEOS po raz drugi w historii sięgnął po dwa pierwsze miejsca w Tour de France (poprzednio dokonali tego Bradley Wiggins i Chris Froome w 2012 roku) i po raz kolejny udowodnił, że źródłem jego sukcesów jest perfekcyjna praca całej drużyny. Ale patent Dave’a Brailsforda, który pozwolił jego ekipie wygrać 7 z 8 ostatnich edycji Wielkiej Pętli, wydaje się być coraz częściej stosowany przez inne zespoły, a zdecydowanie najlepiej tę lekcję odrabia drużyna Jumbo-Visma, którą należy uznać za największych – po INEOS – wygranych tegorocznej Wielkiej Pętli. Maja trzeciego kolarza w klasyfikacji generalnej (Steven Kruijswijk) i mają aż cztery wygrane etapy.
Niejako na przeciwnym biegunie zdaje się być ekipa Movistar, która ruszała z Brukseli z wielkimi ambicjami i wielkimi nazwiskami w składzie, ale na koniec musi się zadowolić zwycięstwem w klasyfikacji drużunowej i jednym zwycięstwem etapowym Nairo Quintany. W klasyfikacji generalnej wywalczyli wprawdzie trzy miejsca w pierwszej dziesiątce, ale najwyżej sklasyfikowany Mikel Landa zajął dopiero 6. miejsce, znacznie poniżej jego (i zespołu) ambicji. Trudno się dziwić, skoro gwiazdy Movistaru sprawiały momentami wrażenie, jakby w tym wyścigu toczyli przede wszystkim wewnętrzną rywalizację.
Doświadczenia tegorocznej Wielkiej Pętli będą z pewnością niezwykle cenne dla ekipy CCC Team, która pokazała się w wyścigu z dobrej strony, choć oczywiście lista trofeów nie jest szczególnie imponująca. Greg Van Avermaet próbował wiele razy, do szczęścia było blisko, ale etapu wygrać się nie udało. Pozostali kolarze – w tym debiutujący w Tourze Łukasz Wiśniowski – często atakowali, zabierali się w ucieczki i wytrwale walczyli, zdobywając dwukrotnie nagrodę dla najbardziej walecznego kolarza etapu. Ale na sukces będziemy musieli jeszcze chwilę poczekać, nie zapominając, że jest to zespół, „wymyślony” od nowa zaledwie rok temu i budowany w niezwykle trudnych warunkach, właściwie już w końcówce sezonu transferowego.
106. edycja Tour de France przechodzi dziś do historii jako jeden z najciekawszych wyścigów w ostatnich latach. Poznaliśmy odpowiedzi na wiele pytań, inne dopiero się rodzą. Czy zwycięstwo najmłodszego kolarza w stawce oznacza zmianę pokoleniową? Czy Egan Bernal zdominuje peleton na kolejne lata, czy – wzorem innych Kolumbijczyków – jego gwiazda zgaśnie równie szybko, co pojawiła się na kolarskim firmamencie? Czy organizatorom uda się w przyszłym roku powtórzyć sukces i zaoferują równie atrakcyjną trasę, jak w tym roku? Czy Michał Kwiatkowski, który tegorocznego startu z pewnością nie zaliczy do najbardziej udanych, choć na ile mógł, pracował na rzecz zwycięskiej drużyny, doczeka się wreszcie swojej szansy na bycie liderem swojego zespołu?
Czas pokaże. Na razie wiadomo tylko tyle, że 107. Tour de France wystartuje 27 czerwca 2020 roku w Nicei. Na resztę pytań odpowiedzi poznamy nieco ponad trzy tygodnie później, 19 lipca w Paryżu.