Tomasz Marczyński, kolega walczącego o życie kolarza: Niestety, nie ma kolarstwa bez ryzyka

- Nasza ochrona to trochę styropianu i plastiku na głowie. Coraz więcej ryzykujemy na zjazdach. Nie myślisz o strachu, o wypadkach, o tym że w szpitalu leży znajomy. Za dużo się dzieje, żebyś myślał - mówi Sport.pl Tomasz Marczyński, kolarz Lotto-Soudal, zwycięzca dwóch etapów Vuelta a Espana.

Paweł Wilkowicz: Król Tour de France Chris Froome leży w szpitalu po uderzeniu w ścianę w Criterium du Dauphine. Karol Domagalski walczy o życie po strasznej kraksie w Małopolskim Wyścigu Górskim. Na zjazdach strach zawsze jedzie z kolarzem?

Tomasz Marczyński: Nie myślisz o strachu, gdy jedziesz w wyścigu. Nie możesz się nad tym zastanawiać, gdy zjeżdżasz 90 km na godzinę krętą drogą w dół, czasem jeszcze w ulewnym deszczu. Za dużo się dzieje. Musisz być skoncentrowany na zadaniu, a nie się bać.

Zobacz wideo

Da się nie myśleć o strachu, gdy w szpitalu o życie walczy dobry znajomy?

Z Karolem Domagalskim jesteśmy wychowankami jednego klubu Krakus Swoszowice. Jesteśmy bardzo zżyci, byłem gościem na jego ślubie. Kiedy Karol kończył wiek juniora, zabrałem go do siebie, czyli wówczas – do Włoch. Mieszkał ze mną kilka tygodni, żeby się lepiej przygotować do nowego sezonu. Pomogłem mu znaleźć drużynę w Hiszpanii. Jesteśmy bardzo blisko. Mamy grupę bliskich znajomych na Whatsappie, mam tam wszystkie nowe informacje o zdrowiu Karola, czy to od Martyny, jego żony, czy od przyjaciół. Nie mogę się pogodzić z tym co się stało, mam nadzieję że Karol będzie dalej dzielnie walczył i że z tego wyjdzie. Niestety, nie ma kolarstwa bez ryzyka. Informacja o kraksie dotarła do mnie podczas Criterium du Dauphine i nie było łatwo.

Froome rozbił się podczas Criterium du Dauphine, ale nie na etapie, tylko robiąc rekonesans przed czasówką.

Kiedy ja jechałem czasówkę, to ambulans z Froomem nadal tam stał, mijaliśmy go. To było po krętym odcinku zjazdu, zaczynała się bardzo długa prosta, myślę że tam przy spokojnej jeździe na rekonesansie można było się rozpędzić do 60 km na godzinę.

Froome, z tego co wiemy, chciał oczyścić nos, oderwał rękę od kierownicy.

Mówią, że dostał boczny podmuch wiatru, ale to dziwne, bo ja wiatru nie zapamiętałem, tam gdzie Froomie się rozbił, były z obu stron zabudowania. Nie powinno być tak silnego podmuchu. Ale ok, mógł się zdarzyć. A na rowerze czasowym, z lemondką, nie trzeba wiele by być wytrąconym z równowagi. Nie ma na lemondce tak mocnego chwytu jak na zwykłej kierownicy, raczej się na lemondce kładziesz. Trudno czasami opanować rower. Froome uderzył w budynek, na pewno nie czołowo, tylko bokiem. Ale samą sytuację znam tylko z prasy, widziałem ambulans, nic więcej.

Odwaga i umiejętność panowania nad rowerem pędzącym w dół to chyba najbardziej niedoceniany element kolarstwa. Mięśnie drżą po podjeździe, temperatura spada, na liczniku czasem sto na godzinę.

To są ekstremalne wysiłki i wyzwania, trzeba być trochę jak w transie. A coraz więcej wyścigów rozstrzyga się na zjazdach, coraz bardziej tam ryzykujemy. Zwłaszcza na technicznych zjazdach, przy złej pogodzie. Coraz więcej jest drużyn takich jak Movistar, które oprócz tego, że robią w peletonie selekcję na podjeździe, to jeszcze na zjazdach mocno ryzykują, żeby nikt już potem do tej grupy nie doszedł. Przywykliśmy, że wszystko się rozgrywa pod górę czy w sprincie, ale teraz trzeba też dołożyć do tego zjazdy.

Tenisista Andy Murray, pytany o doping w tenisie, powiedział że tego absolutnie nie wolno porównywać z dopingowym złem kolarstwa, bo w Tour de France nie trzeba wielkich umiejętności, tylko mocy. W tenisie, jak mówił, jest inaczej, bo przecież nie ma tabletek, które nauczą posługiwać się rakietą.

Bardzo dziwna opinia. Najlepsi kolarze są wirtuozami roweru, technika jest bardzo ważna. Czasem na reakcję masz ułamek sekundy. Tylko dzięki perfekcji możesz przy tej prędkości wychwytywać i omijać zagrożenia, jakieś małe kamienie itd.. Ważny jest sprzęt, ważna pozycja na rowerze, ale decyduje jednak odwaga. Jeśli wysłałbyś na taki zjazd zwykłego śmiertelnika, to nie byłby w stanie zjechać nawet z taką prędkością, z jaką zjeżdżają kolarze zamykający stawkę na zjazdach.

Widział pan wielu kolarzy, którzy odpadali właśnie w tym momencie, gdy rozstrzygała odwaga na zjeździe?

Oczywiście, wielu. Czasem zostanę gdzieś z tyłu przed zjazdem, bo wiem że później w dół nadrobię, i mijam po drodze tych, którzy zostają i tracą kontakt z peletonem. Czasem to jest kwestia zmęczenia, jeśli nie jesteś świeży na górze, nie zapanujesz nad ciałem przy pełnej szybkości w dół. To jest umiejętność którą trzeba trenować i normalna część rywalizacji. Kolarstwo to też walka psychiczna, nie sama siła mięśni i umiejętności. Musisz się uczyć kalkulacji ryzyka, przełamywania barier.

A potem po kraksie trzeba to wszystko odbudowywać?

Musi trochę czasu minąć, trzeba trochę zjazdów przejechać, żeby wrócić do tego co było. Ja raczej szybko wracam. Ale są i tacy, którzy po upadku już nigdy do dawnego zjeżdżania nie wracali. I to jest już problem, bo wszystko w kolarstwie jest coraz bardziej wyliczone. Co do centymetra, co do sekundy, co do wata. Na zjazdach też.

A zabezpieczenie kolarzy się nie zmienia: trochę styropianu i plastiku na głowie.

Poza kaskiem nie chroni nas nic. Strój nie jest żadną ochroną, bo musi być aerodynamiczny i lekki. Koła mają szerokość półtora centymetra, nawet mniej. Odpukać, nie miałem bardzo groźnych kraks. Wiele razy leżałem, zostawiłem na asfalcie sporo skóry, ale nie było kraks które wyrzucałyby mnie z kolarstwa na dłużej. Nie było to nic naprawdę groźnego. Jakieś pęknięte żebro w Giro…

…jakieś zderzenie z samochodem w styczniu 2018 podczas treningu.

Chyba groźniejsze rzeczy zdarzały się właśnie podczas treningów a nie wyścigów. W 2018 to był złamany nos, wstrząśnienie mózgu, gdy samochód wyjechał mi z podporządkowanej. Czasem trudniej jest skalkulować ryzyko na treningu. Kierowcy czy piesi sprowadzają na nas nieszczęścia, bo nie umieją ocenić naszej prędkości. Nie zdają sobie sprawy, jak szybko jedzie kolarz. Nie rozumieją, że nie mają czasu na swój manewr.

Po czymś takim na jakimś ostrym zjeździe nie pojawia się myśl: może to już zbyt duże ryzyko?

Ja akurat lubię zjazdy. To jest ta część wyścigu w której więcej zyskuję niż tracę. Dobrze panuję nad rowerem, dobrze się czuję. Moja drużyna też ma czasem takie plany, że właśnie na zjeździe zrobimy selekcję, zwłaszcza gdy pada. Tak np. zrobiliśmy na początku roku w klasykach na Majorce, gdy wygrywał Tim Wellens.

Kolarze nawzajem szanują swoje zdrowie?

Raczej szanują. Może czasem ci młodzi, wchodzący do peletonu, przeszacowują swoje umiejętności i trochę za bardzo ryzykują w sytuacjach kryzysowych. Ale ogólnie jest szacunek.

Była swego czasu teoria, że nadużywanie przez peleton leków przeciwbólowych, zwłaszcza Tramadolu, wpływało na przesuwanie granicy ryzyka, zaburzało ocenę sytuacji, przyczyniało się do kraks. Zgadza się pan?

Znam tę opinię i cieszę się że od 2019 branie Tramadolu w zawodach jest zabronione i że mamy kontrole na ten lek tuż po etapach. To pozwala zmniejszać ryzyko. Ja słyszałem o Tramadolu, że zaburza równowagę, ma wpływ na koncentrację, na ocenę ryzyka. Ale nie wiem jak Tramadol działa, bo nie używałem go nawet, gdy był legalny. W moich ekipach nikt nie wymagał brania tego środka. Nie spotkałem się z taką sytuacją.

W kolarstwie dokonało się jakieś dopingowe oczyszczenie, czy tylko się łudzimy?

Wierzę, że się dokonało. Miałem to szczęście, że gdy przechodziłem na zawodowstwo, akurat wprowadzano paszport biologiczny, system ADAMS z wymogiem meldowania się do kontroli poza zawodami. Wydaje mi się, że już tylko niewielki procent kolarzy ryzykuje. Oczywiście, że oni nadal są, ale już nie nadają tonu w peletonie.

Oczekiwania wobec paszportu biologicznego (czyli profilu krwi, na podstawie którego można dyskwalifikować za samo odchylenie od normy, bez konieczności wykrycia zakazanej substancji) były jednak większe. Juan Jose Cobo, któremu właśnie odebrano zwycięstwo we Vuelta a Espana 2011 i przekazano je Froom’eowi, to pierwszy zwycięzca wielkiego touru ukarany na podstawie paszportu.

Będzie wreszcie nauczka dla innych. Ja naprawdę jestem bardzo szczęśliwy, że się ze starym systemem właściwie minąłem w drzwiach do zawodowego kolarstwa. Gdy ja wchodziłem, Lance Armstrong odchodził, ścigałem się z nim tylko w pierwszym czy drugim sezonie. System się kruszył, zaczynało się czyste kolarstwo, w które ja wierzę.

Wtedy się kończyła wielka dyktatura EPO, gdy trudno było znaleźć kogoś kto się nie oparł. Ale przecież nadal jest wiele dopingowego zła. Afera narciarska z MŚ w Seefeld sięgnęła słoweńskiego światka kolarskiego. Niepokojąco dużo wpadek towarzyszy kolumbijskiemu cudowi kolarskiemu. Wy o tym rozmawiacie?

Oczywiście. Gdybym ja mógł ustalać zasady, to za każdy ciężki doping, czyli sterydy anaboliczne i hormony, byłoby dożywotnie wykluczenie z kolarstwa.

A jaka powinna być w takim razie kara dla Chrisa Froome’a za salbutamol? Wykryto go u niego w takim stężeniu, że to mógł być już doping, a nie leczenie astmy. A jednak Froome został oczyszczony.

Już się na temat tego przypadku wypowiadałem: reguły muszą być takie same dla wszystkich. Nie może być tak, że Froome nie dostaje praktycznie żadnej kary, a Diego Ulissi za to samo był kiedyś zdyskwalifikowany na rok, ktoś inny dostał pół roku. Ja się z decyzją w sprawie Froome’a nie zgadzam.

Taka zapadła, bo Froome jest wielki?

Uważam, że tak. Dyplomacja sportowa ma znaczenie. Dla mnie to nie fair. Ścigamy się tak samo, niech nam wymierzają kary tak samo.

W Tourze be Froome’a zdarzą się niespodzianki?

Myślę, że Sky, przepraszam – Ineos, nadal będzie bardzo mocny. Mają broniącego tytułu Gerainta Thomasa, mają Egana Bernala. Mocna też będzie Astana z Jakobem Fuglsangiem, walka o klasyfikację generalną będzie ciekawa, choć mnie jako patrzącego z boku bardziej będzie interesować żeby zobaczyć moją ekipę Lotto-Soudal jak wygrywa jakiś etap. Sky będzie walczyć o generalkę, a Michał Kwiatkowski będzie pracował na liderów, ale może trafi się okazja do wygrania etapu i skorzystają z niej, dając trochę swobody Michałowi.

On ma szansę być kiedyś liderem grupy w wielkim tourze?

Michał moim zdaniem ma dużo większy talent do klasyków i ja na jego miejscu skupiłbym się na tym, a nie na długich tourach. Ale nie wiem jakie Michał ma podejście. W Polsce podchodzimy trochę na zasadzie: wielki tour albo nic. A przecież są kraje, w których klasyki są świętością.

Pan w ubiegłym sezonie debiutował w Tourze. Nie żal, że w tym roku nie uda się pojechać?

Cieszę się że spełniłem to marzenie, ale już mnie tam nie ciągnie. To jest bardzo nerwowy wyścig, trudno z niego czerpać przyjemność. Mieliśmy tam dużo kraks, traciliśmy kolarzy, nie wygraliśmy etapu, dojechaliśmy w trzy osoby do Paryża, nie było radości w zespole. Nie mam porównania z innymi edycjami, ale jeśli mam możliwość wyboru, wolę Vuelta a Espana niż Tour.

Pan jest w polskim kolarstwie niby człowiekiem stąd, a jednak z zewnątrz. Tak naprawdę dopiero dwa etapowe zwycięstwa we Vuelcie 2017 przedstawiły pana tak na dobre polskim kibicom.

To na pewno był mój najbardziej spektakularny moment w peletonie. Wygrać jeden etap wielkiego touru, to już jest coś. Wygrać dwa w jednym tourze to niesamowite. A jeszcze jeśli to zrobi kolarz którzy nie jest jakimś super fenomenem, tylko po prostu dobrym, solidnym sportowcem. W historii polskiego kolarstwa jest tylko dwóch kolarzy, którzy wygrali dwa etapy w wielkim Tourze. Ja i Rafał Majka.

Czuje się pan kolarzem spełnionym?

Tak. To co osiągnąłem jest już dla mnie spełnieniem. Nie mówię tego jako podsumowanie kariery, nie zamierzam odpuszczać. Pracuję i jeśli zdarzy się jeszcze okazja by wygrać etap w tourze, będzie pięknie. Ale wszystkie swoje marzenia kolarskie spełniłem, to co osiągam teraz to już jest coś ekstra.

Sam pan siebie nazwał kolarzem solidnym, nie fenomenem. Tacy solidni są bardziej narażeni na wszystkie złe strony kolarstwa niż fenomenalni. Nawet po kraksach na tych tylko solidnych najłatwiej machnąć ręką. No trudno, z niego już wielkiego pożytku nie będzie.

Jestem w zespole Lotto-Soudal i pierwszy raz w karierze mogę powiedzieć, że mam drużynę która jest ze mną na dobre i na złe. Drużynę, która docenia nie tylko to jakim jestem kolarzem, ale też jakim jestem człowiekiem. Choć nie jestem liderem zespołu na etapy, czy wyścigi, to często dają mi funkcję kapitana, człowieka który prowadzi ekipę, dużo mówi przez radio, decyduje gdy nie mamy kontaktu z wozem technicznym. Nie jestem przeznaczony do wygrywania wyścigów, ale myślę, że cenią moją rolę. Ja się czuję bardzo doceniany. A potem podczas wielkich wyścigów często dają mi wolną rękę, mogę szukać szansy w odjazdach. Mój pierwszy rok kontraktu z nimi był naprawdę słaby. Zachorowałem na toksoplazmozę, miałem słabe wyniki, ale wcześniej przez pół roku pokazałem im, że potrafię się starać. I oni mi się odwdzięczyli, nie zawahali się przy przedłużeniu ze mną kontraktu. Gdy wygrałem etap Vuelty, poczułem tę przyjemność, jaką daje spłacanie długu wdzięczności.

Były też ekipy wobec których nie ma pan żadnego długu wdzięczności?

Oczywiście. Ja mogę być sportowym trybikiem w maszynie, ale nie akceptuję sytuacji, gdy ktoś chce mnie zamienić w trybik jako człowieka. Jeśli mnie to spotykało, to odchodziłem. Grupa musi oddzielić sport od życia, dać trochę wolności. Tak jest w Lotto-Soudal. Sportowe podejście do sportu: jeśli daliśmy z siebie wszystko, to nawet gdy nie wygraliśmy, nie musimy się samobiczować. W kolarstwie zwycięzca naprawdę nie zawsze przekracza metę jako pierwszy. Można mieć najlepszy dzień w pracy i nie wygrać. Ale do tego trzeba dojrzałości i rozumienia kolarstwa.

My, Polacy, rozumiemy kolarstwo?

Coraz lepiej. Choć jak w każdym sporcie możesz się spotkać z atakami w Internecie i z ludźmi którzy nie akceptują porażek. Ale zawsze najważniejsze jest co ty czujesz. Czasem bardziej dumny byłem z gorszych miejsc, bo wiedziałem że popracowałem lepiej niż na tych etapach, na których udało się być wyżej. Zawsze można spojrzeć na wszystko z dwóch stron.

Gdy Rafał Majka jechał po zwycięstwa etapowe w Tourze, bez walki o wysokie miejsca w klasyfikacji generalnej, był bohaterem. Gdy dojechał po szóste miejsce w tegorocznym Giro, był rozczarowaniem i mógł przeczytać, że nic lepszego już z niego nie będzie.

Nawet jeśli nic lepszego z niego nie będzie, być szóstym w wielkim tourze to świetna rzecz. Dla sportowca jest bardzo ważne, żeby to jego wewnętrzne przekonanie o zrobieniu dobrej roboty było bardzo silne. Wtedy krytyka go nie wzruszy. Po mnie ona spływa.

Może to kwestia rozbuchanych oczekiwań? Był taki moment, gdy kariery Majki i Michała Kwiatkowskiego szły błyskawicznie w górę, wydawało się, że tam nie ma sufitu. A potem, co naturalne, sufit się pojawił.

My chyba zapomnieliśmy co było kilkanaście lat temu. Sylwester Szmyd był w którejś tam dziesiątce wielkiego touru i uważaliśmy, że to sukces. Dziś jest kolarz w dziesiątce i uważamy, że to porażka. Absurd. Kiedyś polskim sukcesem było samo dostanie się do drużyny z World Touru. A teraz Polacy nie tylko dostają się, ale utrzymują się tam. Tyle że poprzeczka wisi jeszcze wyżej, niewiarygodnie wysoko.

Te wszystkie kolarskie cierpienia są odpowiednio wynagradzane?

To pewnie zależy jakie masz oczekiwania i jaki jest kontekst. Jeśli weźmiesz do porównania wiele innych sportów, to pewnie mogłoby być lepiej. Ale na godne życie wystarcza.

Gdyby wziąć trójkę najlepiej wynagradzanych polskich piłkarzy, pomijając Roberta Lewandowskiego, jest pan pewien że są lepiej opłacani od trójki najlepiej wynagradzanych polskich kolarzy?

Może gdybyśmy wzięli dwójkę najlepszych polskich kolarzy, to nawiązaliby walkę, ale trójka już nie. Michał Kwiatkowski jest kolarzem z topu: specjalistą od klasyków, byłym mistrzem świata. Rafał Majka kończy wielkie toury w dziesiątce, raz nawet na podium. To jest poziom światowy, a kolarstwo jest sportem światowym, w którym na szczycie są kilkumilionowe pensje.

A pan jest na którym poziomie?

Ja nie miałem szczęścia do momentu podpisania kontraktu, bo gdybym podpisywał go po wygraniu dwóch etapów we Vuelcie, a nie przed, to byłby w miarę dobry.

Co to znaczy w miarę dobry?

Co najmniej sto procent wyższy od kontraktu który podpisałem przed tymi wynikami. Ale co mam powiedzieć? Na nic mi nie brakuje. Mam gdzie mieszkać, mam czym jeździć, mam co jeść, mam na wakacje i swobodne życie. Jestem szczęśliwy z takim życiem i takimi pieniędzmi jakie zarabiam.

To jest dość kolorowe życie. Barwne stroje, podróże, dużo luzu w mediach społecznościowych. My jednak jesteśmy przyzwyczajeni, że sportowiec powinien się umartwiać.

Kocham być sportowcem, ale nie chcę żyć jak asceta. Nie chcę skończyć ze sportem jako czterdziestolatek, który poza rowerem i drogą nie widział życia. Nie będę się umartwiać, chcę mieć pasje, spotykać się z ludźmi, uczyć się tańca, dobrze ubierać, poznawać świat. W świat mnie ciągnęło od zawsze. Pięć lat żyłem we Włoszech, teraz szósty rok w Hiszpanii, nauczyłem się języków. To mnie rozwijało wewnętrznie, uczyło mnie rozumieć innych ludzi. To jest najpiękniejsze. Poznajesz różne kultury i decydujesz, co wybierasz. Ja się czuję u siebie w krajach latynoskich. Nie lubię stresu. Nie potrzebuję stresu, by się przypilnować jako sportowiec. Umiem trenować jak kolarstwo tego wymaga, a jeszcze mi wystarcza sił, żeby wypić browara i potańczyć z przyjaciółmi. Chodzę na lekcję salsy i bachaty, to jest moja odskocznia. Jeden z moich tatuaży to napis, który można przetłumaczyć na polski: kochaj życie. To na pamiątkę wypadku, który zmienił moje życie. Moje postrzeganie sportu, życia.

Wypadek był na rowerze?

Nie, samochodowy. To było w 2006 roku. Jechałem jako pasażer, chwilę wcześniej się przesiadłem, bo już długo byłem za kierownicą. A potem stało się: wypadek i na tę sekundę czas się zatrzymał, wszystko przeleciało mi przed oczami, mogłem sobie przemyśleć to co się ze mną działo w tamtym czasie. A nie był to łatwy czas w moim życiu. Niby wszystko układało się świetnie, miałem 21 lat i już byłem zawodowcem. Tydzień wcześniej zostałem wicemistrzem Polski, choć jeszcze byłem w wieku młodzieżowca. Ale odczucia miałem bardzo dziwne. Nie czerpałem z tego przyjemności, radości. Straciłem wenę do życia. I to wszystko przeleciało mi przed oczami podczas wypadku. Obiecałem sobie, że jak to się dobrze skończy, to tak sobie poukładam życie, żeby się każdego dnia budzić z radością.

Skończyło się dobrze?

No tak średnio. Miałem połamane kości oczodołowe i po godzinie od wypadku nie widziałem już nic przez blisko dobę. Miałem zerwane wszystkie żebra od mostka, więc przez 10 dni nie mogłem się nawet ruszyć. Samochód dachował, nie byłem w stanie wydostać się sam, czekałem aż strażacy rozetną blachy. Na szczęście nie zapaliliśmy się. Ale od śmierci było niedaleko i zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na życie.

Do wypadku miał pan karierę sportowego ascety, a po nim już nie?

Można tak powiedzieć. Byłem już wtedy po wyjeździe za granicę. Jak to dziś wspominam, to jednak wymagało odwagi: w wieku 19 lat wyjechać w świat, żeby mieć szansę na karierę. W Polsce wtedy nie było klubów, które poprowadziłyby zawodnika do lat 23, jeśli zostawałeś w kraju, to de facto podejmowałeś decyzję, że nie będziesz mieć kariery. Byłem wtedy bardzo zmotywowany, żeby walczyć o marzenia. Pewnie aż taką odwagę, żeby zmienić swoje życie, ma się tylko w młodości. Ale ja sobie po tym wypadku obiecałem, że zawsze będę walczyć o marzenia. Byłem już w pewnym momencie w topowej drużynie, walczyłem o dziesiątkę w wielkim tourze, a dwa lata później znalazłem się w kontynentalnej ekipie z Turcji, w wieku 30 lat. Wielu by się poddało, bo z takiej półki już trzydziestolatkowie nie idą w górę. Udaje się jakiejś garstce, raz na parę lat. Ale ja się zawziąłem. Upadłem, ale znów powstałem. Wróciłem na taki poziom, że wygrałem dwa etapy Vuelty, mimo tej choroby po drodze. Mam tu też tatuaż kolarski: nigdy się nie poddawaj. Rower, zębatka, łańcuch. Ale na dziewięć tatuaży tylko jeden mam sportowy. To wystarczy jeśli chodzi o część sportu w moim życiu. Jeśli wiesz kiedy jest na co czas, możesz być i elitarnym sportowcem, i zwykłym chłopakiem z ulicy. Dlatego się angażuję w różne przedsięwzięcia zbliżające nas do kibiców. Jak niedawno coffee ride ze mną niedaleko Warszawy, czy mój jesienny wyścig w Niepołomicach (w tym roku Wyścig by Tomasz Marczyński będzie 5 października – red.), w którym każdy ma do wyboru: może się pościgać, a może też pojechać rekreacyjnie i pogadać ze mną po drodze. Ja się tego dnia nie ścigam. Jadę w grupetto, spotykając się z ludźmi, którzy mi kibicują. W tym roku robię drugą edycję, z pierwszej byłem bardzo zadowolony. Po wyścigu mamy after party z rozmowami o kolarstwie. Relaks, kuluary kolarstwa, zapraszam wszystkich. W kolarstwie musi być ta więź z kibicem, głębsza niż relacja sportowiec-widz. A ja też chcę być częściej widziany jako zwykły człowiek. Niektórzy jadący w moim wyścigu chyba nawet nie wiedzieli, że ja to ja.

Zapytałbym pana jeszcze o igrzyska w Tokio, ale nie wiem czy jest sens?

Trzeba o to zapytać selekcjonera.

Piotra Wadeckiego, z którym pana łączy szorstka męska przyjaźń.

Tak.

Dlaczego jest szorstka?

Przez fakty z przeszłości, gdy mieliśmy jeszcze relacje kolarz – dyrektor sportowy (w CCC Polsat Polkowice – red.), a potem kolarz – selekcjoner. Nie były to najlepsze czasy. Po prostu nie przepadamy za sobą.

Coś was podzieliło, czy od początku nie nadawaliście na tych samych falach?

Coś nas podzieliło. Na początku było nieźle.

To co się zdarzyło?

Różnica postrzegania sportu, pracy, życia, spojrzenia na świat. Ja się nie lubię zamykać w jakichś ramach i standardach, które ktoś mi ogłosi.

Nie chciał pan wejść w przygotowany szablon?

Tak. Dlatego choć Tokio 2020 siedzi w mojej głowie i chciałbym na igrzyska pojechać, to nie robię sobie wielkich nadziei. W sezonie zwycięstw we Vuelcie nie byłem nawet w szerokim składzie na MŚ, choć były dwa tygodnie po wyścigu i byłem w świetnej formie. To był absurd. I jeszcze to wytłumaczenie.

Pojawiły się sugestie, że wcześniej w kadrze nie stosował się pan do wspólnej taktyki.

Piotr Wadecki powiedział, że nie może mieć dwóch liderów, tylko ludzi do pracy. A ja przecież jestem w mojej drużynie w 90 procentach dlatego, że pracuję na innych, a nie dlatego że wygrywam wyścigi. No, ale to już historia. Poszło o podejście do życia i szacunek do ludzi. Czasami mi się wydawało, że po drugiej stronie tego szacunku nie było. A ja potrzebuję, żeby uszanować tę moją część wolności. Dostrzec we mnie człowieka. Mój wychowawca z Krakusa, Zbigniew Klęk, jest właśnie takim trenerem.

Lista jego wychowanków jest imponująca: pan, Rafał Majka, Katarzyna Niewiadoma, również Karol Domagalski.

Dla niego kolarz nie jest numerem i wynikiem, dla niego nie liczy się co robisz jako młodzik czy junior, czy wygrywasz dla niego medale teraz, tylko żebyś wygrywał coś ważnego w przyszłości. To jego ludzkie podejście jest dla dzieciaków świetnym początkiem.

Z Rafałem Majką łączy pana pierwszy klub, pomagał mu pan też na początku kariery za granicą, ale teraz wyczuwam dystans, gdy pan o nim mówi. Mylę się?

Z Rafałem mam dobry kontakt. Kiedy skończył wiek juniora, znalazłem mu zespół w którym się ścigał we Włoszech. Sam go tam zawiozłem, spędziłem z nim pierwsze dni, żeby lepiej się odnalazł na miejscu. Ze swojej strony chyba zrobiłem sporo i w kluczowym momencie, bo gdyby wtedy nie wyjechał, to może nikt by dziś nie słyszał o Rafale Majce. No i to chyba tyle z mojej strony. Rafał potem poszedł w swoją stronę, skupił się na sobie, cieszę się, że osiąga sukcesy i życzę mu jak najlepiej.

Ma pan żal, że nie był panu bardziej wdzięczny, o to chodzi?

Mógłby być, ale to są jego decyzje.

Jakie ma pan plany na ten sezon? Miało być w nim Giro, ale wypadło.

Przez problemy z kręgosłupem, musiałem trochę popracować nad plecami i uznaliśmy, że trzytygodniowy wyścig to nie jest w tym momencie dobry pomysł. Ale reszta kalendarza pozostaje bez zmian. Wracam do schematu sprzed dwóch lat, czyli będzie i Tour de Pologne i Vuelta a Espana.

Vuelta z jakimi nadziejami?

Jeśli z plecami będzie wszystko w porządku, jeśli nic się nie stanie podczas przygotowań, jeśli się zabiorę w dobry odjazd, to wierzę, że etapowe zwycięstwo jest możliwe. Nie będziemy mieć w ekipie liderów z szansami na zwycięstwo w generalce, więc będę miał wolną rękę jeśli chodzi o akcje i ucieczki.

***

Tomasz Marczyński, rocznik 1984, kolarz belgijskiej grupy Lotto-Soudal, jedna z najbarwniejszych postaci polskiego kolarstwa. Jest wychowankiem Krakusa Swoszowice, w którym zaczynali też Rafał Majka i Katarzyna Niewiadoma. Wcześnie wyjechał do Włoch, by nie zaprzepaścić talentu, dziś mieszka w Granadzie. Jeździł m.in. w CCC Polsat Polkowice i Vacansoleil-DCM, w pewnym momencie spadł nawet do kolarskiej trzeciej ligi, do tureckiej grupy kontynentalnej. Wrócił do wielkiego ścigania i w 2017 osiągnął największy sukces w karierze, wygrywając dwa etapy Vuelta a Espana.

Więcej o:
Copyright © Agora SA