Adrian Tekliński: Myślę, że świadomość, że doskonałości raczej nigdy nie osiągniemy. To jest chyba pierwszy krok do tego, żeby nawet po zwycięstwach pracować jeszcze ciężej i poprawiać każdy element. Praktycznie każda dziedzina, która towarzyszy sportowi, też się rozwija, więc cały czas trzeba szukać dla siebie nowej drogi. Zmienia się też organizm, sprzęt i wszystko, co wokół funkcjonuje. Jesteśmy też naturalnie wrażliwy na rozmaite bodźce, więc je również trzeba często zmieniać, żeby organizm się nie uodpornił. Trening kolarski, czy w ogóle trening sportowca nie może być ciągle taki sam. Rozwiązania trzeba po prostu ciągle szukać i dlatego ja staram się cały czas uczyć się czegoś nowego, podpatrywać innych, czerpać z innych dyscyplin i różnych sposobów treningu. To wszystko traktuję jako sposób na bycie coraz lepszym sportowcem.
Zdecydowanie. Ja dosyć dużo czasu spędzam na torze, ale otworzyłem się też na dużo różnych innych ćwiczeń, których – takie mam wrażenie – nie każdy zawodnik wykonuje. Czasem próbuję chodzić własnymi ścieżkami, czasem sam je sobie wydeptuję. Trochę szukam klucza do siebie i każdy mój trening, każda jednostka podporządkowana jest temu, żeby znaleźć coś, co zadziała. Staram się nie zamykać w swojej specjalizacji i bardzo szeroko podchodzę do tematu treningu.
Pod względem technicznym już chyba niewiele więcej mogę zrobić. Nie wiem, czy jakiś element wymaga jeszcze poprawy. Natomiast pod względem taktycznym: na pewno. Tutaj uczymy się cały czas, a taktyka w moim wyścigu jest kluczowa. Chociaż mam też w pamięci wyścig z Hong-Kongu, gdzie nie miałem obranej jakiejś szczegółowej taktyki i dzięki temu byłem otwarty na wszystko, co się działo na torze. Myślę, że to jest też ta droga, którą w czwartek chciałbym podążyć.
Do rozegrania tu będzie ścisły finał, w którym będzie nas 24, a jeżeli to jest ta grupa, która wyłaniała się przez cały rok, to na pewno będą to najlepsi z najlepszych. Poziom będzie na pewno bardzo wysoki, ale stawka będzie również bardzo wyrównana. To trochę utrudnia rywalizację, bo właściwie każdy będzie groźny. Każdy zawodnik, który się tutaj urwie, może zostać mistrzem świata. Na tym polega trudność tej konkurencji, że tutaj nie będzie czasu na poprawkę.
Czytałem niedawno wywiad z Szymonem Sajnokiem, w którym mówił, że najbardziej się obawia właśnie scratcha. To nie przypadek, bo ten wyścig jest trochę loteryjny, trochę intuicyjny i trzeba mieć nie tylko świetną dyspozycję, ale też – jak to mówimy – mieć swój dzień, kiedy wszystko na torze układa się dobrze.
Tak. Mniej więcej wiem, czego mogę się spodziewać od tych najważniejszych. Sam na ostatnim Pucharze Świata nie odkrywałem żadnej karty i chciałem tylko sprawdzić swój finisz. Nie chciałem wyrywać się z jakimiś atakami, bo wiem, że tutaj będziemy na mistrzostwach świata w Polsce, więc z automatu na biało-czerwoną koszulkę i na byłego mistrza świata wszyscy będą uważnie zerkać. Raczej chciałbym się wycofać nieco w cień i znaleźć idealny moment do tego, żeby się urwać. Może niekoniecznie sam, ale może uda się zabrać się w jakąś małą koalicję, odjechać i spróbować nadrobić okrążenie.
Teraz, z perspektywy czasu, patrzę już na to trochę inaczej, ale wtedy czułem straszne rozgoryczenie. Z jednej strony niczego specjalnego nie oczekiwałem, ale z drugiej poczułem się w jakiś sposób wykorzystany. A poza tym, no kurczę… jesteś mistrzem świata, a tutaj wybuchają afery jedna za drugą i związek traci sponsorów. Masz na plecach tęczową koszulkę, a praktycznie nie możesz kontynuować kariery i rozwijać się. A sądziłem, że to będzie przede wszystkim jakiś impuls do rozwoju.
Ta frustracja i rozgoryczenie siedziały we mnie długo i długo nie mogłem się z tym pogodzić. Zadawałem sobie pytania dlaczego spotyka mnie to w kraju, w którym wszyscy widzimy, że są pieniądze na sport. Myślałem, że to co sobie wypracowałem – bo przecież nie chciałem niczego dostać za darmo – przyniesie jakiś efekt. A okazało się, że w całej mojej karierze najgorszy czas to ciężar koszulki mistrza świata, połączony z brakiem możliwości szkoleń, a czasem nawet w ogóle egzystencji. To wszystko było mocno dołujące.
Musiałem sobie trochę przeorganizować życie. To, że jestem na mistrzostwach świata w Pruszkowie i będę ponownie stawał na starcie wyścigu o tytuł mistrza świata to jest mój wielki sukces. Musiałem przez ten rok trochę inaczej popracować, nawet dzieląc rower z pracą, która pomogła mi się utrzymać. Całe moje życie wygląda teraz trochę inaczej. Ale nie narzekam na to. Może było mi to potrzebne?
Tak, czuję się przede wszystkim dużo mocniejszy psychicznie. Przestałem się bać przegranej i to mnie buduje. Nie myślę o tym, co będzie, jak mi się nie uda? Tak myślałem w Apeldoorn: „co będzie jak nie wyjdzie?”. Wtedy te myśli zasłaniały mi dążenie do obrony tytułu. Bardziej martwiłem się o to, co się stanie, jak go nie obronię, bo przecież jak miałem tytuł, to było źle, a jak go nie obronię, to pewnie już w ogóle wszystko się posypie. Teraz już mam życie poukładane. Myślę, że jest dobrze. Podjąłem rękawicę, walczyłem o występ tutaj na mistrzostwach świata i cieszę się, że moja forma jest wysoka. Mam nadzieję, że będę tu jednym z głównych aktorów i że emocje, które tu na pewno będą, tylko mi pomogą.
A to ciekawe! To jest bardzo fajna historia, może nawet na jakąś książkę? (śmiech) Ja, przychodząc na mój pierwszy trening w życiu, mając wtedy chyba 13 lat, spotkałem po raz pierwszy Wojtka Pszczolarskiego. Przejechaliśmy razem ten pierwszy trening i wiele następnych, ale po paru latach, które razem spędziliśmy na treningach i zawodach, nasze drogi zupełnie się rozeszły. Ja byłem na torze sprinterem, Wojtek poszedł w inną stronę, trochę bardziej w szosę.
Po jakimś czasie spotkaliśmy się w jednej kadrze i nawet zaczęliśmy z tych samych mistrzostw razem przywozić medale. Najpierw w Grenchen, na mistrzostwach Europy, ja brąz, a on złoto. Później mistrzostwa świata w Hong-Kongu: ja złoto, a Wojtek brąz i tak dalej. Nagle się okazało, że dwóch kadrowiczów wyrosło w Brzegu, w małym klubie, który właściwie nic nie miał i w którym wychowywaliśmy się od początku w ciężkich kolarskich warunkach. Zresztą to się chyba nie zmieniło do dzisiaj. To chyba właśnie te trudne warunki ukształtowały nasze charaktery i wpłynęły na to, że dzisiaj się nie poddajemy.
Nie. Postawiłem sobie jasny cel, którym były i są mistrzostwa świata w Pruszkowie. Dzięki trenerowi Jackowi Kasprzakowi miałem możliwość startowania w barwach Reprezentacji Polski na wyścigach szosowych. Dosyć dużo ich przejechaliśmy i taką bazę, jaką chciałem uzyskać, mogłem sobie wypracować. Ale skupiłem się na torze i na tych 15 kilometrach scratcha, żeby tutaj być wyspecjalizowanym. Nie czułem, że potrzebuję łączyć to z jazdą w jakiejś ekipie szosowej, która wymagałaby bardzo dużo czasu. Prostejov jest daleko od Pruszkowa, gdzie od kilku lat mieszkam, więc zaraz po dość ciężkim sezonie zimowym na torze musiałem właściwie od marca wskakiwać na szosę. Funkcjonowałem tak dobrych parę lat i poczułem się tym po prostu zmęczony. Chyba nawet bardziej mentalnie, niż fizycznie, ale mimo wszystko postanowiłem skupić się na jednym i tutaj być bardzo dobrze przygotowanym.
Tak, przez ostatnie pół roku w mojej głowie był Pruszków, mistrzostwa świata i to, żeby tu być gotowym. A co dalej? Czekam na to, co się wydarzy w Polskim Związku Kolarskim, bo ta dzisiejsza sytuacja jest trochę męcząca. Zresztą, już chyba wszyscy jesteśmy tym zmęczeni. To nie może być tak, że niekompetentni ludzie rządzą związkiem, czasem jeszcze mówiąc, że nie chcą rządzić. My to wszystko czytamy, prędzej czy później do nas to trafia, w pewnym sensie mówią to nasi szefowie, a niestety nie brzmi to poważnie. Mam nadzieję, że to się w końcu wyprostuje. Jeśli trzeba oddać związek i obiekt w inne ręce, to po prostu to zróbmy i zacznijmy funkcjonować normalnie, bo za chwilę się okaże, że sukcesy na torze skończą się na jednym dziesięcioleciu, bo o te nowe talenty nie będzie już miał kto zadbać. Znowu będziemy czekali ładnych parę lat, żeby nowa generacja chciała tu pracować. Ich trzeba na to namówić, pokazując, że tu jest normalnie i nie trzeba za wszelką cenę uciekać na szosę, bo tor jest również alternatywą, w której można się normalnie rozwijać. Ta sytuacja trwa już za długo i nie jest to raczej droga ku sukcesom.
Mierzymy się tutaj z reprezentacjami, które we wszystkim, w czym tylko się da, szukają tysięcznych części sekundy, a my się zastanawiamy nad tym, czy mamy pieniądze, żeby pojechać na zgrupowanie. Walczymy tu jak Dawid z Goliatem. Na polskim podwórku bawimy się w kotka i myszkę z komornikami, a na świecie trwają poważne przygotowania do igrzysk. I to widać po wynikach w tym roku. Świat nie czeka na to, aż my się ogarniemy. Inne reprezentacje wrzuciły kolejny bieg i ruszyły do przodu, uciekając nam już w konkurencjach czasowych na parę sekund. Mam tylko nadzieję, że to się w końcu jakoś wyprostuje, bo też i moja przyszłość ma dzięki temu szanse być lepsza.
Spokój. Choć tak naprawdę już go czuję, bo sporo popracowałem mentalnie nad sobą. Kiedyś chciałem, żeby te wszystkie złe emocje, których doświadczyłem w ubiegłym roku, przekuły się w jakąś sportową złość, ale chyba w moim przypadku to nie działa. Zmieniłem więc podejście i chcę się po prostu cieszyć tymi mistrzostwami i tym wyścigiem. Nie boję się przegranej, a wiem, że w takiej sytuacji jest mi łatwiej myśleć tylko o wyścigu i kresce na mecie. Chciałbym tu po prostu dać z siebie wszystko i nie mieć sobie nic do zarzucenia po przekroczeniu mety. Nawet jeżeli się nie uda, to na koniec niech po prostu ściągną mnie z roweru. To jest mój cel na ten wyścig.
Adrian Tekliński – 29-letni kolarz torowy, specjalizujący się w konkurencji scratch. Mistrz świata z Hong-Kongu (2017), wicemistrz i brązowy medalista mistrzostw Europy (2015-2016) oraz 18-krotny mistrz Polski (w różnych konkurencjach torowych). W czwartek, 28 lutego wystartuje w finałowym wyścigu podczas Tissot UCI Mistrzostw Świata w kolarstwie torowym, które w dniach 27 lutego – 3 marca zostaną rozegrane na torze kolarskim Arena Pruszków.