Tour de Pologne jak z Hitchcocka, czyli jak zrobić wyścig, który z dnia na dzień wciąga bardziej

Dylan Teuns, 25-letni Belg z drużyny BMC, wygrał 74. edycję Tour de Pologne po pasjonującym finiszu w Bukowinie Tatrzańskiej. Kolarz, na którego wcześniej chyba nikt nie stawiał, nie dał się ograć ani Rafałowi Majce, ani Woutowi Poelsowi, ani żadnej z pozostałych gwiazd, które przyjechały na polski wyścig.

Czarny koń wyścigu

 Teuns po raz pierwszy zaskoczył wszystkich na trzecim etapie, kończącym się ostrym podjazdem pod Orle Gniazdo w Szczyrku. 25-latek, dotąd dla większości niemal zupełnie anonimowy (choć w worldtourowej drużynie BMC jeździ od ponad trzech lat, a ledwie kilka dni przed Tour de Pologne wygrał 5-etapowy wyścig dookoła Walonii) rozpoczął finisz bardzo wcześnie, atakując niemal od początku finałowego podjazdu. Takie szarże na górskich etapach oglądamy bardzo często i z reguły kończą się kilkadziesiąt metrów przed metą, kiedy zawodnik nie ma już siły na odparcie ataków tych, którzy zachowali najwięcej sił. Belg jednak wytrzymał narzucone przez siebie tempo i choć Sagan z Majką rozpędzali się w końcówce coraz mocniej i mijali kolejnych finiszujących kolarzy, Teunsa dojść nie zdołali. Sagan musiał się zadowolić drugim miejscem i odzyskaniem koszulki lidera, Rafał Majka awansował na trzecią pozycję i wszyscy przyjęliśmy to za dobrą prognozę na ostatnią, górską część wyścigu. Obecność Dylana Teunsa na drugim miejscu w klasyfikacji generalnej przez wielu była traktowana jako chwilowy wypadek przy pracy. W końcu Walonia to nie Tatry.

Tymczasem dwa ostatnie etapy to popis hartu ducha w wykonaniu młodego Belga. Kiedy na etapie do Zakopanego Peter Sagan „strzelił” i przed Teunsem pojawił się cień nadziei na przejęcie fotela lidera, mimo wielu krytycznych momentów, w których wydawało się, że opada z sił, zawsze jednak zbierał się w sobie i dochodził grupę liderów. W piątek już tylko zaciekle bronił swojej zdobyczy. To był ciekawy widok, kiedy zirytowany Majka domagał się od Teunsa, by ten wyszedł na zmianę podczas finałowego ataku. Belgijski kolarz wyraźnie odmówił, dając Rafałowi do zrozumienia, że nie ma interesu w dawaniu zmian i że będzie wyłącznie bronił swojej pozycji. Robił to niezwykle konsekwentnie, dojrzale i do samego końca. Te dwie sekundy przewagi nad Majką prawdopodobnie długo będą najważniejszą zdobyczą w jego kolarskiej karierze.

Peter (nie)wszechmogący

W komentarzach do ostatniego etapu często pojawia się zdanie o „dziwnej” taktyce zespołu BORA-hansgrohe na finałową rozgrywkę. Skaczący do przodu Peter Sagan sprawiał momentami wrażenie, że jedzie wyłącznie na siebie i na kolejne zwycięstwo etapowe. Ale to raczej mało prawdopodobne, by po wcześniejszym górskim etapie, gdzie mistrz świata z wyraźnym trudem pokonywał podjazdy, móc oczekiwać, że samotnie zwycięży w jeszcze trudniejszych warunkach. Małe też szanse, że liczyli na pogoń, która zmęczy rywali. Może gdyby Słowak dzień wcześniej nie stracił tak dużo (prawie 16 minut), ten manewr miałby sens. Dla Teunsa, Poelsa, Keldermana, Pozzovivo i innych, Peter Sagan w kontekście klasyfikacji generalnej nie był dziś żadnym zagrożeniem, żeby ktokolwiek chciał tracić siły na pogoń.

Prawdopodobną więc rolą Sagana na ostatni etap była pomoc Rafałowi Majce. Miał czekać z przodu na atak Majki, by po kilkuset metrach dać mu solidną zmianę i na dobre zgubić pogoń. Ale do zrealizowania tego scenariusza zabrakło dwóch elementów: świeżości Sagana i mocnego ataku Majki. Być może zbyt długo zwlekali, żeby rozegrać ten manewr na ostatnim podjeździe, ale Peter Sagan był już wówczas mocno „ujechany”. Jak widać może być gwiazdą, przyciągać na trasy wyścigów tłumy oddanych kibiców i wygrywać wszystko, co tylko możliwe do wygrania, ale nie jest wszechmocny. Dla Petera Sagana Tatry na Tour de Pologne okazały się jednak zbyt wysokie.

Sam Rafał Majka też nie mógł zrobić wiele więcej. Fakt, że trójka kolarzy na podium 7-dniowego wyścigu mieści się zaledwie w trzech sekundach, mówi za siebie: poziom dzisiejszego kolarstwa jest niezwykle wyrównany. Z dzisiejszej perspektywy możemy powiedzieć, że kluczowe dla losów wyścigu okazały się etapy trzeci i szósty. Trzeci, bo niespodziewanie włączył do rywalizacji Dylana Teunsa, którego chyba nikt wcześniej nie brał pod uwagę w możliwych scenariuszach. Szósty, bo wyeliminował z niej Petera Sagana.

W piątek Rafał Majka dał z siebie wszystko, ale to „wszystko” okazało się o dwie sekundy za mało. Trudno mieć o to do kogokolwiek pretensję. Dzięki temu właśnie ten sport jest piękny, że nie wszystko można tu zaplanować i nie wszystko zawsze idzie po myśli. Nam zostaje na pocieszenie solidnie wywalczone drugie miejsce Rafała, co w kontekście nie tak przecież dawnych i jeszcze do końca nie wyleczonych urazów po wypadku na trasie Tour de France, każe nam stawiać Majkę w pierwszej lidze sportowych herosów.

 Triki Czesława Langa, które uczyniły ten Tour wspaniałym

Na pierwszy rzut oka zaczęło się od trzęsienia ziemi i ogłoszenia obecności na Tour de Pologne mistrza świata, Petera Sagana. Słowak, który w swoim kraju ma mniej więcej podobny status, jak u nas Robert Lewandowski, swoim przyjazdem w dużej mierze sprawił, że Tour de Pologne zyskało nową, szalenie zaangażowaną publiczność, której znaczną część stanowili goście zza naszej południowej granicy. I o ile na początku, po prezentacji ekip w Krakowie, wyrażałem obawy o formę polskich kibiców kolarstwa, tak z dnia na dzień ich liczba zdawała się rosnąć. I choć jest to jeszcze dalekie od tego, co przywykliśmy oglądać na trasach wielkich tourów lub klasyków, to atmosfera, panująca na finałowym etapie w Bukowinie daje nadzieję na to, że kibiców kolarstwa w Polsce zacznie w końcu przybywać tak samo, jak przybywa u nas amatorów tego sportu (o czym też świadczy ich liczba na dzisiejszym starcie Tour de Pologne Amatorów – prawie dwa tysiące uczestników!)

Ale zmian, jakie Czesław Lang wprowadził do tegorocznej rywalizacji było znacznie więcej. Przede wszystkim do siedmiu zawodników została ograniczona wielkość ekip, co istotnie wpłynęło na poziom rywalizacji (i czego efekty widzimy choćby w niewielkich różnicach czasu na mecie). Skrócone też zostały etapy, przez co rywalizacja stała się bardziej dynamiczna: trudniej organizowały się ucieczki, szybciej były likwidowane, a niewielkie różnice w klasyfikacji generalnej sprawiały, że na czele peletonu widzieliśmy często kolarzy z wielu drużyn. I w końcu rezygnacja z jazdy indywidualnej na czas, dzięki czemu wszystkie rozstrzygnięcia musiały zapaść w bezpośredniej rywalizacji między kolarzami.

W efekcie dostaliśmy wyścig, który z etapu na etap robił się coraz bardziej interesujący i nieprzewidywalny. Jego dzisiejszy finał był o wiele bardziej pasjonujący, niż niejeden finisz na wyścigu klasycznym, gdzie zawsze jest tylko jedna szansa na końcowe rozstrzygnięcie. W Tour de Pologne miało to miejsce po siedmiu dniach i 1136,5 przejechanych kilometrach.

Poprzeczka przed kolejnym Tour de Pologne została zawieszona bardzo wysoko. A już dziś wiadomo (co zresztą Czesław Lang potwierdził w Krakowie), że w przyszłym roku możemy się spodziewać czegoś jeszcze bardziej wyjątkowego. Tym bardziej, że i okazja do tego będzie potrójna: 90 lecie wyścigu, jego 75. edycja i 25., organizowana przez Lang Team. Już nie możemy się doczekać 4 sierpnia 2018 roku.

Michał Kwiatkowski w 'Wilkowicz Sam na Sam': Jeśli ktoś oszukuje przez tak długi czas jak Lance Armstrong, to dobrze, że został wyklęty ze sportu

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.