Tour de France. Maciej Bodnar: myślałem, że wygra Michał Kwiatkowski

- Teraz mogę już powiedzieć, że wszystko w kolarstwie fajnie się kręci, bo jednego dnia brakuje ci szczęścia, a drugi wszystko ci wynagradza - mówi Maciej Bodnar. Polski kolarz grupy Bora wygrał sobotnią "czasówkę" w Marsylii, będącą 20. etapem Tour de France, o sekundę wyprzedzając Michała Kwiatkowskiego. A jeszcze kilka dni temu Bodnar był rozczarowany po tym, jak jego samotny atak peleton skasował na ledwie 240 metrów przed metą 11. etapu

Łukasz Jachimiak: Kłaniam się nisko w imieniu swoim i kibiców, i proszę powiedzieć jak wielką niespodziankę Pan sobie sprawił albo na ile zrealizował Pan swój plan, jeśli zakładał Pan, że może pojechać aż tak dobrze i wygrać?

Maciej Bodnar: Spodziewałem się, że będzie dobrze, ale że wygram, to do końca nie. Chociaż takie myśli też się pojawiały, bo wiedziałem, że noga się kręci, że forma jest. Liczyłem na dobre miejsce. A pierwsze? No kurczę, super, bardzo się cieszę.

Oglądał Pan finisz Michała Kwiatkowskiego czy nerwy były za duże?

- Wiedziałem, że Michał jest w super formie, ten Tour de France jest w jego wykonaniu rewelacyjny. Od początku był jednym z kilku kolarzy, których się obawiałem. I muszę powiedzieć, że na jego końcówkę czekałem już w miarę uspokojony, bo kiedy zobaczyłem, że po pierwszej części przegrywam z nim o sześć sekund, to myślałem, że pewnie na mecie przegram jeszcze więcej. W drugiej części „czasówki” był przecież ciężki podjazd, ja nie jestem góralem, a Michał w tym roku świetnie sobie radził w górach. Dlatego do końca nie wierzyłem, że mogę być od niego lepszy. Okazało się, że tę górę pojechałem dobrze, a i później trzymałem tempo. Czułem się po niej dosyć mocno. No i się udało. Cieszę się. A ze względu na minimalną porażkę Michała trochę mi przykro. Ale przegrałem z nim mistrzostwa Polski, to tutaj sobie odrobiłem.

Ładny rewanż.

No dokładnie (śmiech).

Jechał Pan „czasówkę” pamiętając 11. etap i szansę na zwycięstwo straconą na 240 metrów przed metą?

- Tak, tak, tamten etap zapamiętam na długo, tak jak ten zwycięski. Teraz mogę już powiedzieć, że wszystko w kolarstwie fajnie się kręci, bo jednego dnia brakuje ci szczęścia, a drugi wszystko ci wynagradza. Tu jest sekunda, tam było 200 metrów i peleton mnie złapał, co można też przełożyć na mniej więcej sekundę, skoro 200 metrów zabrakło na etapie, na którym przejechaliśmy 200 kilometrów. Pięknie, że wszystko mi odpłaciło.

Teraz patrzy Pan na 11. etap trochę inaczej, widzi Pan jakieś własne błędy? Zenon Jaskuła stwierdził w rozmowie ze Sport.pl, że zabrakło Panu pewności siebie i nie poszedł Pan w trupa, czego dowodem jest fakt, że po etapie miał Pan siłę rozmawiać, a powinien Pan paść nieprzytomny.

- Nie do końca mogę się z tym zgodzić. Siły rozłożyłem najlepiej jak mogłem. Gdybym miał ich trochę więcej, to na pewno bym je rzucił, poszedłbym w tego trupa. Dziękuję bardzo, że pan Jaskuła dobrze mi życzy, ale wtedy po prostu zabrakło tego czegoś, co miałem na „czasówce”.

Najważniejsze, że nie wyjeżdża pan z touru z poczuciem, że jest coś, co będzie Pan latami rozpamiętywał.

- To prawda, jest zwycięstwo, jest ulga, tamtego etapu nie muszę rozpamiętywać, bo teraz wszystko mi się wynagrodziło.

Peter Sagan już gratulował Panu na Twitterze, a kiedy jego wykluczono i gdy wycofał się poobijany Rafał Majka, zapowiadał Pan jazdę dla obu kolegów z grupy Bora. Czyli to zwycięstwo jest też dla nich?

- Oczywiście, że dla nich, ale też dla mnie, dla mojej dziewczyny, dla rodziców i dla wszystkich kibiców.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.