Krzysztof Wyrzykowski: Pewnie można, ale to trudne. Gdy ja jednego roku nie kochałem Tour de France, to się na mnie pół ekipy w moim „L’Equipe” obraziło. Na 19 lat pracy w „L’Equipe” miałem jeden zgrzyt. Posprzeczaliśmy się właśnie o Tour. Oświadczyłem pewnego dnia, że ja w tym roku nie jadę na wyścig, mam ważniejsze sprawy. To był rok matury córki. Ale usłyszałem, że ważniejszych spraw niż Tour de France na świecie nie ma.
- Moim pierwszym szefem w dziale kolarskim był Jean-Marie Leblanc, który później został na długo dyrektorem Touru. Co roku jest w redakcji tłum chętnych, by przy Tourze pracować. Wszyscy chcą. A najbardziej ci, którzy się kolarstwem na co dzień nie zajmują. W naszym dziale kolarskim pracowało w tamtych czasach - licząc z fotoreporterami – jakieś 12 osób.
- A i tak trzeba było zawsze do Touru dobierać ludzi z innych działów. No i oni się wyrywali, a ja tamtego roku nie chciałem. Obrazili się. A ja zostałem sprowadzony do parteru i musiałem jechać.
- Jest już tylko trzech żyjących francuskich zwycięzców Tour de France. Niedawno było ich pięciu, ale na początku 2017 roku umarł Roger Walkowiak, miesiąc po nim Roger Pingeon. Zostali już tylko pięciokrotny zwycięzca Hinault, został dwukrotny zwycięzca Bernard Thevenet i Lucien Aimar, który wygrał raz. Razem wygrali osiem wyścigów. A od 1985 żaden Francuz nie umie choćby raz. I ci biedni francuscy kibice wypatrują tego następnego. To już zresztą wykracza poza dyskusje kibiców, poza media sportowe, powstają poważne rozprawy na ten temat w niesportowych mediach. Kto zakończy nasze czekanie, itd. A kto zakończy? Ja na razie nie widzę. Jest Thibaut Pinot. Ale słabo jeździ na czas. Jest Romain Bardet. Też słaby na czas. Na Hinaulcie i Fignonie skończyła się epoka francuskich kolarzy, którzy mieli wszystko, by wygrać Tour.
- Mniejszy niż gdyby zmarł Hinault. Bo Fignon nie był bohaterem kibica czysto kolarskiego, tylko raczej tej bardziej intelektualnej części Francji. On nosił okulary, studiował, miał taką pozę intelektualisty. Kolarze go nie lubili, bo zadzierał nosa. Miał zawsze dużo kłopotów ze zdrowiem, chodził swoimi drogami. Dziennikarze też mieli z nim przejścia. Wysłannikowi „L’Equipe” nie odmówił, ale widziałem, jak potrafił wziąć akredytację dziennikarza regionalnego, przeczytać nazwę redakcji i uznać, że z takim małym pismem on rozmawiać nie będzie. Zachowywał się tak, jakby mu na popularności w ogóle nie zależało. Ale z całej tej braci kolarskiej był na pewno najbardziej inteligentny. Gdy już zakończył karierę, gdy już było wiadomo, że walczy z rakiem, pracował przy Tourze jako komentator i wieczorem siadaliśmy często przy biurze prasowym, on nam opowiadał co zauważył podczas etapu. To były zawsze pierwszorzędne opowieści. No, ale kochany nie był. Gdyby umarł Hinault, cała Francja by się zapłakała. Hinault ma kibiców również w wyższych sferach, ale to był przede wszystkim bohater ludu.
- Dobre pytanie. Ale raczej nie. We Francji nie ma Małyszów. Nawet Michel Platini nie był aż tak lubiany przez wszystkich. Miał swój tłum kibiców, ale nie zaryzykowałbym, że to był sportowiec, który łączył Francuzów. Nie wiem, czy w ogóle był taki sportowiec. Tu się trochę inaczej kibicuje, nie robi bożków ze sportowców, nie stawia pomników. Więc jeśli Platini nie był, to Zinedine Zidane tym bardziej nie. A Hinault? Jest kochany, bo to był swojak. Prosty chłop z bretońskiej wsi, który mówił dużo i ciekawie, z takim prostym spojrzeniem na życie i kolarstwo. Gdy pierwszy raz wygrał Paryż-Roubaix, powiedział, że wystartował ostatni raz, bo nie po to ludzie asfaltują szosy, żeby kolarzy puszczać po bruku. Pamiętam też jak Tour de France przejeżdżał gdzieś przez południową Francję i strajkujący robotnicy z fabryki wyszli na szosę i zatrzymali Tour. Draka była straszna. A Hinault wyszedł na czoło peletonu, popatrzył gdzie jest prowodyr, podszedł i wyrżnął go w szczękę. Tu telewizja, kamery, a on go bije. „Dlaczego uderzyłem? Bo on sobie strajkuje, ale ja pracuję. To moja praca, a on tego nie uszanował. On walczy o swoje, a ja o swoje”. Nie gryzł się w język. Gdy trzeba było krytykować, krytykował. Występował w obronie kolarzy. Ale i przeciw kolarzom innych drużyn, gdy się wyłamywali z różnych umów w peletonie. Jeśli ktoś się nie podporządkował i na przykład forsował tempo na początku etapu, to Hinault, zwany Borsukiem, podjeżdżał na czoło peletonu i gwizdał. Jak tamten nie usłyszał gwizdu, to Hinault podjeżdżał na rozmowę. A pewnie gdyby rozmowa nie podziałała, to wsadziłby takiego do rowu. Miał posłuch, był królem peletonu, jak kiedyś Eddy Merckx. A później Lance Armstrong. A dziś już tego nie ma. Jest Chris Froome, ale on jest zwycięzcą, a nie królem peletonu. Hinault pozostał dla Francuzów symbolem tego dawnego kolarstwa i jestem pewien, że jego śmierć opłakiwano by długo. Z Fignonem takiego poruszenia nie było. Podobnie zresztą, gdy zmarł Jacques Anquetil. On wygrał Tour pięć razy, jak Hinault, ale Francuzi bardziej kochali Raymonda Poulidora. To był wielki kolarski serial: Anquetil – Poulidor, a Poulidor - on dziś ma już ponad 80 lat - był kochany, bo przegrywał.
- Tour jest dla wszystkich. Jeden z prezydentów powiedział: w lipcu Francja jest na wakacjach, bo jest Tour de France. Nie bierzesz wtedy wakacji dla wakacji, tylko żeby oglądać wyścig, czytać, rozmawiać, mieć poczucie wspólnoty. Tour nie ma takich wrogów jak np. w Polsce maratony: że zamknęli ulice, dlaczego nie ścigają się przez lasy itd. To jest nobilitacja dla miasta, że Tour przejeżdża. Za bycie miastem etapowym płaci się bardzo duże pieniądze. A że we Francji mieszkańcy dużo bardziej niż u nas utożsamiają się ze swoimi miastami, to nie narzekają na coś, o co ich miasto tak zabiegało. O mieszkańcach tych małych miasteczek wzdłuż trasy nie wspominając.
- Bo to jest prawdziwe święto Francji. Szaleństwo nieporównywalne z szaleństwem wokół Vuelty czy Giro.
- Oczywiście, tak jak Francja dzieliła się na tych, którzy byli za Anquetilem, i tych za Poulidorem, tak Włochy na zwolenników Gino Bartalego i Fausto Coppiego. Ale głosami, że Tour to arcydzieło marketingu, a sportowo wcale nie jest lepszy od Giro, Francuzi się zupełnie nie przejmują. Przypuszczam, że to do nich w ogóle nie dociera. Dla nich Tour de France jest najlepszy, najlepiej zorganizowany, ma najlepszą tradycję i jest najlepszym sposobem na wakacje. I koniec dyskusji. Wino, jedzenie i Tour.
- Uwiera ich, uwiera to czekanie. Francuzi zawsze kiepsko znosili cudze zwycięstwa w Tourze. A zwłaszcza, pewnie z powodów politycznych, zwycięstwa amerykańskie. Grega LeMonda i jego trzy wygrane jakoś przetrawili, bo bardzo Grega lubili. On był pogodny, uśmiechnięty, jeździł na wyścigi z żoną.
- Gdy ich poznałem, ona była młodziutka, on był szczuplutkim blondynem. Przyjeżdżali na Toury razem, z dwójką dzieci. Bardzo sympatyczni ludzie.
- Mój problem z Armstrongiem polega na tym, że ja go świetnie znałem do momentu, w którym zaczął wygrywać Tour de France, do choroby. A potem go przestałem znać, bo on po walce z rakiem się bardzo zmienił. Ale z czasów, gdy mieliśmy dobry kontakt, pamiętam go jako bardzo bezpośredniego młodziaka, któremu zupełnie nie zależało na robieniu dobrego wrażenia na kimkolwiek. Na kibicach, na organizatorach, dyrektorach. On miał ich wszystkich w … Gardził nimi. Często się wyrażał o Francji bardzo niepochlebnie. Zraził sobie tym Francuzów definitywnie. Potem stawał na Polach Elizejskich na podium dla zwycięzcy i słuchał gwizdów. On, kolarz który przez trzy tygodnie jechał przez Francję. To się nie zdarza często francuskim kibicom, takie zachowanie. I tego już się nie da wytłumaczyć tym, że przyjechał Jankes. Bo LeMonda Francuzi nie wygwizdywali. Nawet po tej słynnej czasówce z 1989 roku, gdy na ostatnim etapie Touru, na królewskiej drodze z Wersalu do Paryża, LeMond odrobił ponad minutę straty do Fignona i wyprzedził go o osiem sekund, co jest do dziś najmniejszą przewagą zwycięzcy. Pola Elizejskie uszanowały wtedy klasę amerykańskiego zwycięzcy, mimo że pokonał Francuza. Armstronga Pola Elizejskie nie szanowały. Może dlatego, że wygrywał zbyt często. Kowboj sobie przyjeżdża i wygrywa nasz narodowy wyścig siedem razy? Francuzów to kłuło w oczy i zawsze go podejrzewali o doping. Może gdyby sobie wygrał ze dwa razy, to by odpuścili grzebanie w jego dopingowych brudach i inaczej by się to potoczyło. Ale on się odważył siedem razy. I był niesympatyczny. Nie przypuszczam, że się jeszcze kiedykolwiek zdarzy kolarz tak nienawidzony we Francji jak Armstrong.
- Zrobili za mało, zgoda. Ale to nieprosta sprawa. Nie mieli wtedy pewności i mocnych dowodów. Poszlakami by Armstronga nie pokonali. Ja pamiętam inny przypadek, Pedro Delgado, który wygrał w 1988 roku. Lubiłem go, miałem do niego słabość, ale co do niego była pewność, że jedzie na dopingu. Pamiętam etap kończący się w Bordeaux, po którym była wieczorem wielka narada szefów wyścigu. Zastanawiali się, co z Delgado robić. Była jakaś próbka, która świadczyła, że Delgado jedzie na koksie, ale to co wykryto to był akurat taki środek maskujący, który w kolarstwie nie był zabroniony. I kierownictwo doszło do wniosku, że nie wolno nagle na dwa czy trzy dni przed końcem wyścigu ogłaszać że Delgado jest na dopingu, wyrzucać go. Bo co będzie jak się okaże, że dowody są za słabe? Sprawie ukręcono łeb. I dla mnie to jest największa czarna plama w historii wyścigu. W tej mojej części historii wyścigu. Bo ja w czasach Armstronga już na Toury nie jeździłem.
- Virenque jest dużo cięższym przypadkiem, bo on miał przecież sprawę sądową związaną z koksowaniem w Festinie. Z Tomkiem Jarońskim, komentując w Eurosporcie wyścig, mielismy prawo ignorować Virenque’a, gdy się pokazywał na ekranie. Biorą też tego Virenque’a do reklam, dla mnie to trudne do zrozumienia. Ale to też pokazuje, jak niewiele prawdziwych gwiazd kolarstwa ma Francja do wyboru w erze po Hinault i Fignonie. Jalabert to już nie ten rozmiar kapelusza, ale lepszych nie było.
- Doping nadal jest, jest dostępny i stosowany, ale rzeczywiście, chyba nie jest tak powszechny jak był.
- Nie, Brytyjczycy są dla Francuzów bardziej neutralni niż Amerykanie. Zdarzają się brzydkie zachowania wobec Froome’a, ale nie wiemy kto to robi. Różni to mogą być ludzie, wszędzie się znajdzie paru chamów, którzy oplują albo wyzywają, albo krzykną: koksiarz.
- Mnie się jazda Froome’a podoba, bo to jest walczak. Na rowerze siedzi brzydko, ale o zwycięstwo walczy pięknie. Nie traci ducha, zwykle ma przygotowaną jakąś zasadzkę na rywali. A co do sympatii, to mnie żaden z tych kilku faworytów tegorocznego Touru jakoś specjalnie nie porusza. Jeśli nie wygra Froome, to nie poczuję, że doszło do trzęsienia ziemi. A znowu jak Froome wygra, to już będzie miał cztery zwycięstwa. Za rok może mieć pięć. Będzie legendą. Ale czy będzie naprawdę legendą? Taką jak Hinault, Anquetil…
…Merckx, ci co mieli po pięć zwycięstw? A jeśli nie wygra Froome, to kto? Nairo Quintana? Jest zaprzeczeniem widowiskowości kolarstwa. Nie potrafi zaryzykować, chowa się.
- Wygra Tour de France i co z nim Tour zrobi propagandowo? Kolumbia oszaleje, wiadomo. Ale co z tego wyniknie dla Touru? Ludzie na świecie nie wsiądą na rowery dla Quintany. Myślę że nawet Hiszpanie z Movistaru, woleliby żeby wygrał Hiszpan, a nie Kolumbijczyk. Ale wygrać może, bo jego Movistar ma moim zdaniem najsilniejszą drużynę. Dla mnie ucieleśnieniem tego, czym powinien być Tour, był Alberto Contador. Pięknie jeździł, widowiskowo. No, ale było, minęło. Jakoś się tak złożyło, że po aferze dopingowej Contador wrócił dużo słabszy. Więc moim zdaniem wygra Froome. Mimo, że w porównaniu do Contadora styl jazdy ma brzydki. Zresztą, jeśli chodzi o styl jazdy, to wielu Francuzów mnie przez lata zaczepiało, że najpiękniej jeździł Jan Jankiewicz (wicemistrz świata indywidualnie i z drużyną z 1979 roku – red). Byli po dwadzieścia, trzydzieści razy na Tour de France, i na mój widok wzdychali: ach, Żan Żankiewicz, nikt tak nie jeździł jak on.
- No właśnie mało mówią, to mnie martwi. Francuzi mało o nich mówią, mało piszą. Bardzo jestem ciekaw tegorocznego wyścigu i tego, jak się będzie układało Froome’owi. Już po kilku dniach będzie pierwsza wredna górka, La Planche de Belles Filles. I tam się nie wolno zagapić. Bo można stracić bardzo dużo. I gdyby Froome stracił, to ciekawe, co będzie z Michałem Kwiatkowskim. Czy zagrają na niego, gdyby Froome stracił szansę? Czy dadzą mu wolną rękę, żeby coś wygrał? Nie wiem, szczerze mówiąc. Czy będzie jak na Dauphine, że Michał będzie zostawał z Froome’em w górach i dyktował mu tempo, nawet gdy szanse się oddalą? Moim zdaniem szkoda takiego kolarza jak Michał do takiego zadania. Jemu trzeba pozwolić na więcej swobody. Żeby mógł być bardziej jak Peter Sagan. Bo jednak przy Saganie Michał jest nadal mało popularny. Może powinien mieć większe parcie na to? Nie jest to przecież żaden wstyd. Przypomina mi się Lech Piasecki, którego Włosi kochali za to jak jeździł. A on trochę nie umiał się w tym uwielbieniu odnaleźć. Zresztą Piasecki nie miał też szczęścia w Tourze, wtedy gdy został w 1987 roku liderem. Mógł wieźć tę żółtą koszulkę z dziesięć dni i zostałby w pamięci Francuzów na długo. Ale nikomu z jego drużyny Del Tongo Colnago nie zależało, żeby bronić jego koszulki. Szkoda. Cała Francja zna faceta, który prowadzi w Tourze. A faceta, który prowadzi przez jedną trzecią wyścigu, zapamiętałaby na całe życie. Ale to Szwajcar Erich Maechler odbił koszulkę i dojechał w niej gdzieś do Pirenejów. Piasecki nawet do Francji nie wjechał jako lider, bo wyścig się wtedy zaczynał w Niemczech. I pod tym względem to była zmarnowana szansa na popularność.
- Może tak… Ale czy 13 kilometrów czasówki to naprawdę dla niego? Wydaje mi się, że kiedyś Michał był lepszy na czas. Dziś za to lepiej jeździ w górach. W prologu stawiałbym jednak na któregoś ze specjalistów od czasówek.
- Tu wracamy do Petera Sagana, który jedzie z Majką i pewnie już ma zaklepaną zieloną koszulkę za klasyfikację punktową. Przypuszczam, że drużyna będzie na tę koszulkę mocno pracować. Bo Sagan daje rozgłos. A we Francji słabym echem się odbiło, że Rafał Majka już dwa razy był w Tourze królem gór. Może sobie Francuzi przypomną, gdy Rafał znów nałoży koszulkę w grochy, nie wiem. Chyba jednak drogą do popularności jest w jego przypadku klasyfikacja generalna. Ale jemu trzeba dwóch, trzech dobrych pomagierów w górach, którzy go zawsze wyłowią w porę i podprowadzą przez zakręty. Żeby się czuł wspierany. Tak jak potrafi teraz w górach wspierać lidera Michał Kwiatkowski. Tak jak Quintanę przeprowadza Movistar i ten arcymądry Alejandro Valverde. Zastanawiam się, czy nie jest dla Rafała za wcześnie. Zobaczymy. Do wygrania etapu w górach pomocników nie potrzebuje, a jestem bardzo ciekaw, na ile zespół będzie umiał go wesprzeć w klasyfikacji generalnej. Chciałbym, żeby umiał, polskie kolarstwo potrzebuje takiego Touru.
- Dzięki pierwszemu w historii kolarstwa wyścigowi open, zawodowcy i amatorzy. To było w 1974 roku, wyścig Paryż-Nicea, Polska wysłała swoją najlepszą drużynę, Ryszarda Szurkowskiego. Ja na tamten wyścig pojechałem jako dziennikarz, ale też taki nieformalny szef ekipy. Poznałem tam dziennikarzy „L’Equipe”, zaproponowali mi współpracę jako korespondenta z Warszawy, zajmującego się tymi sportami, które w Polsce obsługiwałem pracując w telewizji. A potem chcieli dać mi etat korespondenta, co nigdy nie wypaliło, bo nastał stan wojenny . Na Wyrzykowskiego – dyrektora biura „L’Equipe” w Warszawie, nikt by zgody nie dał. Gdy o tym usłyszeli koledzy dziennikarze z NRD i Czechosłowacji zrobiło się takie szuru buru – Polak ma jeździć po całym bloku wschodnim i pisać dla Francuzów? A dlaczego Polak? – że pomysł umarł. Ale w „L’Equipe” nie odpuszczali i skoro nie mogli ze mnie zrobić korespondenta, zaproponowali żebym dla nich pracował w Paryżu. I tak wylądowałem we Francji w marcu 1983, kiedy to firma eksportująca myśl ludzką, bo tak mawiano o wysyłającym pracowników Polservisie, wyeksportował mnie zagranicę. Zatrzymując 20 procent mojego uposażenia. Taka była cena paszportu dla mnie, żony i dwóch córek – 20 procent pensji przez dwa lata. Gdy się skończył dwuletni kontrakt, uznałem, że umowę wypełniłem i już płacić nie będę. Wtedy pan konsul napisał: to proszę wracać do Polski. A ja odpisałem: dziękuję, jednak zostanę. Dostałem paszport konsularny, nie było jasne czy jak pojadę do Polski z takim dokumentem, to wypuszczą mnie z powrotem do Francji. Więc przez długi czas nie jeździliśmy w ogóle. A potem raz spróbowaliśmy, nic się nie działo, więc zaczęliśmy wracać. Ale moja najmłodsza córka, Klara, cztery lata czekała, aż będzie mogła Polskę zobaczyć. Takie czasy. Będąc we Francji przejechałem za kolarzami dziesięć Tourów, a po powrocie do Polski od 2002 nieprzerwanie komentowałem Toury w Eurosporcie.
- Tomek Jaroński będzie do mnie krzyczał przy łączeniach: Halo, Praciaki!, bo będę w swoich Praciakach siedział. A czy będzie mi brakować? Zobaczymy po kilku dniach, czy to minie bezboleśnie, czy nie. Od tego roku telewizje zaczynają pokazywanie etapów Touru w całości, od startu do mety. To bardzo długie transmisje, dla mnie już za długie. No i tym razem z różnych względów nie mogłem się na trzy tygodnie przenieść do Warszawy. Pierwszy raz od 1982 roku lipiec spędzę z żoną Małgorzatą, a nie żoną, która się nazywa Tour de France. Od teraz: „halo, Praciaki!”.