Tour de France. Król Gór i cyborgi Sky

Czwarte podium Rafała Majki na tegorocznym Tour de France. Polak powiększył przewagę w klasyfikacji górskiej. W Alpach zyskał również lider wyścigu Christopher Froome

Jeszcze siedem kilometrów przed metą 17. etapu z Berna do Finhaut-Emosson wydawało się, że Rafał Majka może go wygrać. Musiał tylko wyprzedzić Kolumbijczyka Jarlinsona Pantanę (IAM Cycling), tego samego, z którym przegrał w niedzielę na finiszu. Szanse Polak miał większe, bo tym razem na metę wjeżdżało się pod górkę. Do tego rozgrywał wyścig po mistrzowsku. Wybrał najcięższą, ale najpewniejszą strategię z możliwych - zamiast czekać na to, co zrobią rywale, po prostu sam jechał z przodu. Uciekł peletonowi wraz z trzynastoma kolarzami, najszybciej wspiął się na Col de la Forclaz (13 km podjazdu o średnim nachyleniu 7,9 proc.). W sumie wygrał trzy górskie premie i zdobył kolejnych 14 punktów do klasyfikacji górskiej, której przewodzi. Ostatnie 10,4 km było najtrudniejsze, bo średnie nachylenie wynosiło 8,4 proc. Na najszybszego kolarza 500 metrów przed metą czekało aż 50 punktów do klasyfikacji górskiej. Czyli to, o co Majce chodziło.

Ale wtedy obok prowadzącej dwójki pojawił się Ilnur Zakarin (Katusha). Tatar wziął kilka głębszych wdechów, stanął na pedałach i zaczął uciekać. Pantano ruszył za nim, ale szybko okazało się, że tak szybko nie pojedzie. Majka nie zareagował, chociaż sposób, w jaki wjeżdżał pod górę, dawał nadzieję, że ma jeszcze siły. Może myślał, że Zakarin zaatakował zbyt szybko? W końcu dla Tatara sukcesem było samo to, że w ogóle stanął na starcie Tour de France - niecałe dwa miesiące temu spadł z roweru, zjeżdżając 100 km/godz. podczas Giro d'Italia. Złamał obojczyk i lewą łopatkę. Ale wczoraj Zakarin nie przeszarżował. Dojechał do mety 55 s przed Pantaną i 1,26 min przed Majką. Był wykończony, na finiszu nawet się nie uśmiechnął. Majka kręcił za to głową i wyglądał na wściekłego. Zabrakło mu sił czy zdecydowania?

W klasyfikacji górskiej Polak zebrał kolejnych 46 punktów. Ma ich w sumie 173. Drugi jest Thomas De Gendt (Lotto-Soudal) - 90 pkt, a trzeci zwycięzca Zakarin - 78 pkt.

To kręcenie głową zastanawia, bo bez niego można by pomyśleć, że Majka po prostu jechał pragmatycznie. Powiększył przewagę i nie roztrwonił sił. A te trzeba oszczędzać, bo w czwartek czasówka, a w piątek i sobotę górskie etapy w Alpach. Tam rozstrzygną się losy wyścigu. Fabio Aru (Astana) przyznał, że tak trudnej końcówki wielkiego touru jeszcze nie jechał.

Pragmatyków w tegorocznym TdF można wymienić jeszcze dwóch. Pierwszy już nie jedzie. Mark Cavendish (Dimension Data) we wtorek wieczorem podjął - jak mówi - jedną z najtrudniejszych decyzji w karierze. W tej edycji wyścigu wygrał cztery etapy. W sumie już 30 - zbliżył się do legendarnego Eddy'ego Merckxa, który w TdF triumfował 34 razy. Cavendish miał też duże szanse na zwycięstwo na ostatnim, płaskim etapie, który kończy cały wyścig na Polach Elizejskich. Ale odpuścił i wycofał się, bo chce odpocząć przed igrzyskami. Będzie tam reprezentował Wielką Brytanię, ale nie w wyścigu szosowym, tylko torowym. W dodatku w mało znanej odmianie - w omnium, czyli kolarskim sześcioboju.

Ale największym pragmatykiem jest lider wyścigu Chris Froome (Sky). Przed etapem miał 1,47 przewagi nad Bauke Molemmą (Trek-Segafredo), 2,45 min nad Adamem Yatsem (Oreka-Bikeexchange), 2,59 nad Nairo Quintainą i 3,17 nad Alejandro Valverde (obaj Movistar). Mógł więc czekać, co zrobią rywale.

Quintana przechwalał się, że teraz pokaże, na co go stać, bo w końcu wyścig wjeżdża w Alpy, gdzie rok temu odrobił do Froome'a dwie minuty. - To tutaj wyrobiłem sobie nazwisko - mówił.

Ale gdy zaczęły się dwa decydujące podjazdy, nie był w stanie zaatakować lidera. Froome mówił, że jest na Alpy przygotowany lepiej niż w poprzednich latach i cały wyścig jechał z myślą o czterech dniach. Pierwszy z nich był wczoraj. Widać, że Brytyjczyk fizycznie jest najmocniejszy, ale dodatkowo ma to, czego brakuje rywalom - kolegów do pomocy. W środę Quintana poczuł to z całą mocą, gdy osamotniony musiał mocno się starać, by wytrzymać tempo narzucane przez kilku kolarzy Sky.

Niektórzy żartują, że to zespół cyborgów skupionych na tym, by pomagać Froome'owi. - Słyszałem o robotach otaczających Brytyjczyka, ale powiedzmy sobie szczerze: o to chodzi. Koledzy zrobią wszystko, by Froome wygrał wyścig. To nie jest konkurs na największą osobowość, tylko praca zespołowa - mówi Sean Yates, dyrektor sportowy Tinkoffu.

Przed etapem Froome tłumaczył, że potrzebuje naprawdę dobrego powodu, by zaatakować. - W tych dniach będzie brakowało nam każdej cząstki energii, którą wydaliśmy do tej pory - mówił. Dzięki kolegom nie musiał szarpać. Wystarczyło, że jechał w swoim tempie. Na mecie był jedenasty - najszybszy z czołówki wyścigu. W generalce powiększył przewagę nad Molemmą do 2,27 min, Yatsem do 2,53 min i Quintaną do 3,27 min. Ten ostatni na ostatnich, najcięższych dwóch kilometrach etapu był od Froome'a wolniejszy o 1,23 km/godz. Kolumbijczyk ma coraz mniej czasu na przechwałki.

Zobacz wideo

Radwańska, Bouchard, Wozniacki. Tenisistki lubią plaże [ZDJĘCIA Z WAKACJI]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.