Tour de France. Tony Martin liderem. Spełnione marzenie "Der Panzerwagena"

Tony Martin. Brzmi jak basista niemieckiego, względnie brytyjskiego, bandu rockowego z lat 80.? Niezupełnie. Brzmi jak nowy lider wyścigu Tour de France, jak srebrny medalista olimpijski i niezwykle utytułowany zawodnik. Gwiazda? Nie. Po prostu Tony. Względnie, "der Panzerwagen".

Zanim zaczął zawodową karierę, pracował jako policjant. Przepisowa koszula i pas wisiały na nim jak na wieszaku, więc wraz z coraz lepszymi wynikami zamienił je na opływowy i aerodynamiczny kostium ekip HTC Highroad, a potem Omega Pharma-Quick Step. Wyniki miał już jako junior, później było tylko lepiej i z biegiem lat wysoki Niemiec z Chociebuża stał się jednym z czołowych specjalistów w jeździe na czas, choć we wczesnych latach celował bardziej w klasyfikacje generalne imprez etapowych.

W dotychczasowym dorobku ma srebro igrzysk olimpijskich w jeździe na czas (2012), trzy tytuły mistrza świata w tej specjalności, wygrane etapy Tour de France i Vuelta a Espana, a także imprezy takie jak Paryż-Nicea czy Eneco Tour, licznych etapowych triumfów nie licząc.

Niemiec, prywatnie bardzo sympatyczny i wyciszony, polskim kibicom bardziej znany jest jako nauczyciel Michała Kwiatkowskiego i jego oddany druh na trasach największych imprez świata. Martin to także perfekcjonista i profesjonalista w każdym calu. Dwa lata temu belgijska telewizja Sporza podała, że Niemiec podczas etapów jazdy na czas używa specjalnej taśmy, by wyznaczyć granice ruchu na siodełku i utrzymać maksymalnie aerodynamiczną pozycję. Dowodem miał być poprzecierany strój, a także obtarte do krwi krocze po czasówce podczas wyścigu w Kraju Basków.

Mistrzem jest nie tylko na trasie, ale także poza nią. Martin rozumie obowiązki płynące z bycia rozpoznawalnym i obleganym. Do kibiców się uśmiecha, autografy rozdaje, z mediami kontakty utrzymuje bardzo dobre. Nawet gdy na trasie mu nie idzie - jak w pierwszych dniach tegorocznego Tour de France, gdy koło nosa przeszła mu koszulka lidera. Mimo potwornego upału i wyraźnego rozczarowania Martin cierpliwie udzielał wywiadów w kilku językach, przed busem zespołu Etixx-Quick Step swoje niezadowolenie, chłodząc podawanymi przez masażystów torebkami z lodem.

Z piekła do nieba

Czwarty odcinek 102. edycji Tour de France zespół Etixx-Quick Step, jako ekipa specjalizująca się w jeździe po brukach, zaznaczył dokładnie w kalendarzu. Martin, którego od prowadzenia w klasyfikacji generalnej dzieliła sekunda, ostrzył sobie zęby na spełnienie marzenia - zdobycia choć na jeden dzień maillot jaune.

Plan wyglądał dobrze - grupę na bruku naciągnęli koledzy Niemca, w tym mistrz świata Michał Kwiatkowski. "Panzerwagen" jechał w czołówce i szykował się do końcowej rozrywki. Pech dopadł go na 18 kilometrów przed metą - defekt oznaczał zmianę roweru. Samochód z zapasowym był daleko, 30-latek wskoczył więc na maszynę swojego kolegi, nieco niższego Włocha Matteo Trentina. Holowany przez niezmordowanego Michała Gołasia Martin zdołał dojechać do czołówki, a na 3 kilometry przed metą wykorzystał impas w grupie i zaatakował.

- Może oni po prostu myśleli, że mam mniej sił, niż faktycznie miałem. Może się tego nie spodziewali. Kalkulowałem, że na 3-4 kilometry przed metą wszyscy będą się już prawie czołgać, więc wykorzystałem okazję i zyskałem 200 metrów - opisywał uśmiechnięty od ucha do ucha Niemiec.

Martin na nieco za małym rowerze kręcił, ile sił w potężnych nogach, na wąskie i kręte drogi w końcówce wpadł kilka sekund przed niezorganizowaną pogonią. Kolarze Sky nie chcieli gonić, oglądał się Alejandro Valverde, a w ustawieniu pościgu cały czas przeszkadzał kolega z drużyny Martina - Czech Zdenek Stybar.

- Planowałem ten etap, byłem tu wcześniej na treningach, spędziłem w okolicy dwa dni. Znałem trasę, każdy szczegół i wiedziałem, że jeśli dotrę sam na ostatni kilometr, to na technicznej końcówce mam szansę - tłumaczył.

W sukces zmordowany uciekinier uwierzył dopiero na 100 metrów przed kreską. Grymas bólu zamienił się momentalnie w szeroki uśmiech nieco przypominający kaczora Donalda. Szarżujący John Degenkolb i finiszujący Peter Sagan byli spóźnieni - Niemiec dopiął swego i na mecie cieszył się jak dziecko.

Tony w biurze, lecą wióry

W ekipie Etixx-Quick Step Martin to główny motor napędowy - tak na etapach jazdy drużynowej na czas, jak i na płaskich odcinkach, gdy kolarze belgijskiej formacji pracują na Marka Cavendisha. 30-latek najczęściej widoczny jest w pracy na rzecz kolegów, ale sam cierpliwie czeka na etapy jazdy indywidualnej na czas. Gdy jednak za cel obierze sobie ucieczkę w peletonie, rzedną miny - Niemiec w odjeździe oznacza ciężki dzień "za biurkiem" dla peletonu.

Złapanie zawodnika, który na 50-kilometrowych trasach kręci czasy o co najmniej minutę lepsze niż każdy z zawodników w peletonie, to nie lada wyzwanie. Przekonali się o tym startujący przed rokiem w "Wielkiej Pętli" - niezadowolony z faktu, że w drugim tygodniu wyścigu nie przewidziano czasówki, Martin sam urządził sobie wyścig z czasem i po solowym rajdzie wygrał etap, choć przeszkodzić mu starała się zarówno cała grupa, jak i towarzysze ucieczki.

Filozofia sympatycznego kolarza ze wschodniej części Niemiec jest prosta. - 50 czy 60 kilometrów jazdy na czas to dla mnie nie problem. Oni nie dadzą rady - uśmiechał się szeroko w Miluzie po etapowej wygranej w lipcu ubiegłego roku.

Martin z długich ucieczek i prób samotnego dojechania do mety uczynił w ostatnich latach swój znak firmowy. Niemiec podkreśla, że lubi agresywny styl jazdy, takimi próbami wykonuje spory blok treningowy, a przy okazji próbuje walczyć o etapowy sukces, choć zwykle nie kończy się to tak szczęśliwie jak wczoraj. Porażek i niepowodzeń było sporo, a najbardziej pamiętnym jest 6. etap Vuelta a Espana 2013, gdzie Niemca złapano na 30 metrów przed metą po ponad 170-kilometrowym rajdzie.

Z odpowiedzialnością na plecach

Martin w swoich palmares ma już sześć wygranych odcinków Tour de France. Na mecie w Cambrai po raz pierwszy w karierze założył jednak żółtą koszulkę lidera wyścigu - cel, na który porywał się już w przeszłości i z którym rozminął się w 2009 i 2010 roku.

- Jestem niesamowicie szczęśliwy. Chciałem zdobyć koszulkę na pierwszym etapie. Nie udało się, potem było blisko, ale nie całkiem. Presja rosła. Bardzo się cieszę i mam nadzieję, że moje zwycięstwo przyciągnie przed telewizory więcej niemieckich kibiców - mówił na mecie czwartego odcinka.

Sukces zawodnika Etixx-Quick Step w tym roku jest tym bardziej znaczący, że niemiecka telewizja po raz pierwszy od 2011 roku zdecydowała się na bezpośrednie relacje z trasy Touru. Producenci poprzednio wycofali się z interesu w cieniu dopingowych skandali, w które po uszy umoczeni byli bohaterowie ubiegłej dekady - kolarze ekipy Telekom z Janem Ullrichem na czele oraz zawodnicy grupy Gerolsteiner.

Martin w ostatnich latach wraz z młodymi gwiazdami kolarstwa niemieckiego - Marcelem Kittelem i Johnem Degenkolbem - głośno opowiadał się za surowymi karami za doping i zapewniał, że wyniki osiągane przez młodych kolarzy są efektem ciężkiej pracy, a nie nielegalnego wspomagania.

Trzykrotny mistrz świata w jeździe na czas oraz sprinterzy - Marcel Kittel i Andre Greipel - do spółki wygrali w ostatnich czterech edycjach Touru 18 etapów, tylko przed rokiem triumfując siedmiokrotnie. W tym roku licznik już tyka - Greipel wygrał pierwszy etap i na kolejnych płaskich odcinkach walczył będzie o kolejne zwycięstwa.

A Martin? Na razie koncentruje się na obronie koszulki. A potem? Trudno powiedzieć. Czasówek już w programie nie ma, ale może Niemiec sobie po prostu jedną wymyśli. Tour de France... i nie tylko. Największe kolarskie kraksy [ZDJĘCIA i WIDEO]

źródło: Okazje.info

Więcej o: