"Wyścig Tajemnic" cz. III. Edgar - najlepszy przyjaciel Armstronga i Hamiltona

- Na EPO mówiliśmy "zumo", co po hiszpańsku znaczy sok, "O.J.", "salsa", "witamina E", "terapia" i "Edgar", co było skrótem od Edgar Allan Poe. Nie pamiętam, kto wymyślił to ostatnie określenie, ale kolarzom bardzo się spodobało. "Idę pogadać z Edgarem. Muszę odwiedzić Edgara. Stary, dobry kumpel Edgar". Gdybyście nas wtedy usłyszeli, mielibyście wrażenie, że jakiś Edgar jest członkiem naszej drużyny - pisze Tyler Hamilton, były wyśmienity kolarz, autor wstrząsającej książki "Wyścig Tajemnic".

Książka pt. "Wyścig Tajemnic" to spisana przez Daniela Coyle'a spowiedź Hamiltona, niegdyś najbardziej zaufanego "porucznika" Lance'a Armstronga, byłego numeru jeden wśród kolarzy.

Hamilton wyrzucił z siebie wszystko o dopingu, kłamstwach i latach spędzonych u boku Armstronga w zespole U.S. Postal. Wyjawienie prawdy stało się dla niego równie ważne jak jeszcze kilka lat wcześniej wygrywanie Tour de France.

Rezultatem tej determinacji jest "Wyścig Tajemnic" - wybuchowa książka, która odsłania kurtynę i zabiera nas w podróż po nieznanym świecie zamieszkanym przez niewiarygodnie ambitne i niedoskonałe postaci, jak Armstrong, Michele Ferrari, Ivan Basso i Bjarne Riis. Zabiera czytelnika za kulisy najbardziej skomplikowanego, profesjonalnego i dopracowanego programu dopingowego w dziejach, ukazuje szokujące praktyki przetaczania krwi w hotelach, fałszywe recepty i tajemnicze wizyty w laboratoriach. To brutalna prawda o kolarstwie, egoizmie, samotności, sile, kłamstwie i zdradzie. Jest poruszającym świadectwem miłości do sportu i rywalizacji. Premiera książki wydanej przez Sine Qua Non już 20 marca ( Tutaj możesz ją kupić w przedsprzedaży ). W Sport.pl - codziennie, aż do dnia premiery - publikujemy najciekawsze i najmroczniejsze fragmenty książki.

Przeczytaj cz. I: Kiedy Hamilton poznał Armstronga

Przeczytaj cz. II: Jako paniagua jesteś nikim - zasada 1000 dni i pierwsze "czerwone jajeczko" Hamiltona

Rozdział IV: Współlokatorzy

Początki Lance'a w Postalu nie były łatwe i przyjemne. Rozpoczął sezon, licząc na formę sprzed lat. Na treningach przewodził grupie, zachowywał się jak podczas wyścigu. Dawał z siebie wszystko, chcąc udowodnić - sobie i nam - że wraca do dawnej dyspozycji. Problem w tym, że nie był tym samym kolarzem, co kiedyś. Miał olbrzymie wahania siły. Bywały dni, w których był najpotężniejszy z nas, ale zdarzało się, że nie dawał rady i wracał do hotelu. Stawał się wtedy cichy i kapryśny. Był po prostu wrażliwy, każdy dzień traktował w kategoriach zwycięstwa lub porażki, triumfu bądź klęski. Dla niego nie było stanów pośrednich.

Jego pierwszym wyścigiem po powrocie była hiszpańska Ruta del Sol. Zajął piętnaste miejsce. Gratulowaliśmy mu dobrej końcówki, ale do niego nic nie trafiało. Co prawda nie dąsał się, ale nie mógł uwierzyć, że nie wygrał. Wciąż opowiadał o tym, jak nienawidzi przegrywać, ale według mnie to było coś więcej niż nienawiść. Porażki powodowały zwarcia w jego mózgu. Dla niego były one nielogiczne, niemożliwe. Wszyscy zrozumieliśmy, jak wielkie ma ambicje i jak długa czeka go droga do ich spełnienia. Zrobiło mi się z tego powodu zwyczajnie przykro. Był to okres, w którym zacząłem z nim spędzać więcej czasu. Myślę, że Lance potrzebował kogoś do rozmów - słuchacza, który będzie jechał u jego boku i skoczy z nim na kawę. Wiosną 1998 roku podczas wyścigów mieszkaliśmy już w jednym pokoju. Dla mnie był to wielki zaszczyt. Szczególnie, że to Lance prosił, bym z nim zamieszkał.

To Armstrong podejmował większość tematów i dyskusji. Rozmawiał o każdym wyścigu, analizował ich przebieg, wymieniał, co zrobił dobrze, a co źle. Kiwał głową, prychał, gdy poruszaliśmy temat poziomu drużyny. Przede wszystkim lubił rozmawiać o innych. Są takie typy dyskusji (przynajmniej zdarzały się wówczas) pomiędzy współlokatorami, w których obie strony rozumieją się bez słów. To było dziwne. Obaj byliśmy na dopingu, wiedzieliśmy o tym doskonale, ale nigdy nie mówiliśmy o tym głośno. Stosowaliśmy zamienniki, coś w stylu "facet dzisiaj latał", albo porównywaliśmy co poniektórych do motocykla. Wiadomo było, o co chodzi.

Lance lubił używać zwrotu "to nienormalne" w odniesieniu do kolarzy, którzy niespodziewanie stawali się silni. Wypowiadał te słowa głośno, niemal warcząc, co było nieco żartobliwe, ale nadal miało znaczący wydźwięk. Czasami mówił to po francusku: Pas normal. Przykład: anonimowy kolarz decyduje się na solową ucieczkę i wygrywa etap wielkiego wyścigu - "to nienormalne". Muskularny sprinter prowadzi grupę górali na ostrym wzniesieniu - "to nienormalne". Trzech zawodników małej, nieznanej drużyny kończy wyścig w pierwszej dziesiątce - "to nienormalne". Z czasem przejąłem to wyrażenie. Te słowa nauczyły mnie ignorować fakt, że na świecie wszystko było nienormalne.

Stopniowo zaczęliśmy sobie ufać. Otworzyliśmy się w naszych dyskusjach. Rozmawialiśmy o zażywaniu EPO, o tym ile mocy dodaje (mieliśmy podobne wskaźniki). Gadaliśmy o ulubionych produktach regeneracji organizmu, kortyzonie, który był używany przy dłuższych etapach do zwalczania zmęczenia i wspomagania odnowy biologicznej (był to środek niezgodny z przepisami, ale gdy załatwiło się zalecenie lekarza, można go było stosować legalnie). Lance zdradził, że dzień po zastrzyku kortyzonu czuł pewną blokadę, nie mógł dawać z siebie wszystkiego, wolał zażyć środek przed łatwiejszym etapem, i to o samym świcie.

Opowiedział też o opuchniętej twarzy, reakcji na przedawkowanie kortyzonu. Wskazał na Ullricha, "którego twarz podczas finałowej jazdy indywidualnej na czas w Tour de France w dziewięćdziesiątym siódmym roku przypominała pierdoloną dynię". Armstrong był chodzącą encyklopedią. Znał wszystkie historie, nawet z wyścigów, w których nie brał udziału. Miał olbrzymią bazę źródłową, zbierał dane na temat innych kolarzy - tego, jak trenują, lekarzy, ich pracy i metod działania. Lubił się tą wiedzą popisywać. Pamiętam, że z początku traktowałem to jako dziwactwo. Osobiście zajmowałem się tylko swoim programem treningowym, a nie tym, jak przygotowuje się konkurencja.

"Pierdoleni ONCE - mówił, odnosząc się do hiszpańskiej grupy, której kolarze zajęli wszystkie miejsca na podium w Ruta del Sol. - Pierwszy wyścig w roku i cała drużyna już napakowana do granic możliwości. Jebani fruwali!".

"Napakowani do granic" znaczyło oczywiście naszprycowani. Jeżeli chodziło o doping, mieliśmy bogate słownictwo. Na EPO mówiliśmy "zumo", co po hiszpańsku znaczy sok, "O.J.", "salsa", "witamina E", "terapia" i "Edgar", co było skrótem od Edgar Allan Poe. Nie pamiętam, kto wymyślił to ostatnie określenie, ale kolarzom bardzo się spodobało. "Idę pogadać z Edgarem. Muszę odwiedzić Edgara. Stary, dobry kumpel Edgar". Gdybyście nas wtedy usłyszeli, mielibyście wrażenie, że jakiś Edgar jest członkiem naszej drużyny.

Lance mógł stroić sobie żarty z Hiszpanów, ale sprawa była poważna. Tak naprawdę nie lekceważył kolarzy ONCE, znał ich profesjonalizm, wiedział, że mają jasną i skuteczną strategię działania. Była to paczka doświadczonych zawodników i niezłych lekarzy, na których czele stał legendarny dyrektor Manolo Saiz. Armstrong pragnął, by Postal była jak ONCE. Jednak wiosną 1998 roku pojawił się większy problem. Podczas wyścigu Paryż-Nicea, na pierwszej dużej imprezie sezonu, Lance wpadł w dołek.

Zaczęło się od rozczarowującej postawy podczas prologu. Problem nasilił się na trasie drugiego etapu, rozgrywanego przy mroźnej pogodzie. Po całym dniu miernej jazdy w deszczu Armstrong wycofał się z wyścigu. Zrobił to, co każdy z nas chciał wykonać: powiedział, że pieprzy to wszystko, zsiadł z roweru, zerwał numer startowy i wsiadł do samochodu technicznego. Niedługo potem poleciał do domu. Zupełnie bez słowa.

Frankie widział to wszystko. Był zdania, że Lance nie wytrzyma i skończy ze sportem. Słysząc to, posmutniałem. Wiedziałem, ile energii włożył w powrót, jak bardzo go pragnął. Byłem jednak spokojny, że da sobie radę w życiu. To typ człowieka, który wszędzie by się odnalazł - na Wall Street, w prywatnym biznesie czy nawet w programie telewizyjnym.

Nagle, po kilku tygodniach ciszy, dotarła do nas zaskakująca wiadomość: okazało się, że Armstrong nie kończy z kolarstwem. Przekroczy Atlantyk, by znów się sprawdzić. Jego kolejnym testem miał być czerwcowy Tour of Luxembourg. To nie był łatwy wyścig. Zamierzało wystąpić w nim kilku klasowych kolarzy: Erik Dekker, Stuart O'Grady, Erik Zabel i Francesco Casagrande. Ci ludzie mieli chrapkę na sukcesy w Tour de France. Nikt nie mówił tego głośno, ale było niemal pewne, że impreza w Luksemburgu będzie ostatnią szansą Lance'a. Po raz kolejny zamieszkaliśmy w jednym pokoju. To był tani hotel, ciasny pokój z dwoma maleńkimi łóżkami. Czuliśmy się jak dzieci mieszkające w schronisku na szkolnym obozie. Armstrong leżał na boku, podpierając się na łokciu. Zaczął zadawać pytania. - Myślisz, że jestem w stanie pokonać Casagrandego?

- Oczywiście.

 

- Naprawdę? - zapytał, podnosząc głos.

 

- Potrafi się wspinać, ale powinieneś go zniszczyć w czasówce. - Zniszczę go w czasówce - powtórzył jak mantrę. - Kurwa, zniszczę go w czasówce!

 

- Bez wątpienia. Gość nawet nie jest w stanie powalczyć. Minęło kilka sekund. Lance znów się odezwał.

 

- A Dekker? Myślisz, że jego też mogę pokonać?

 

- Zmiażdżysz go - powiedziałem i roześmiałem się.

Podobnie jak w przypadku Casagrandego rozłożyliśmy na czynniki pierwsze każdy argument świadczący o wyższości Armstronga nad Dekkerem. Przeanalizowaliśmy w ten sposób wszystkich faworytów wyścigu. Nagle role się odwróciły, to ja sprawiałem wrażenie starego wiarusa, a on początkującego kolarza. Wrażliwego, bez pewności siebie. Patrzył mi prosto w oczy, jak wtedy, gdy po raz pierwszy odbyliśmy pogawędkę. Chciał zadać jeszcze jedno pytanie. Po raz pierwszy nie wydawał sądów, był ciekawy mojej opinii.

- Czy według ciebie jestem w stanie wygrać kiedykolwiek jeden z wielkich tourów?

Zawahałem się, bo szczerze mówiąc, nie wyobrażałem sobie takiego scenariusza. Lance był dobry, ale obaj wiedzieliśmy, że Wielka Pętla to zupełnie inny poziom. Pamiętałem, jak Indurain zniszczył go w 1994 roku, że nigdy nie ukończył trzytygodniowego wyścigu, że tylko raz przejechał w całości jeden z czterech tourów.

- Jasne! Jesteś już wystarczająco silny. Poczekaj tylko, aż staniesz się jeszcze potężniejszy.

 

- Serio? - Nie był do końca przekonany. Powtórzył to, o czym mówił wielokrotnie, martwiąc się o jazdę w górach.

 

- Posłuchaj, potrafi sz się wspinać tak dobrze jak ci goście. Być może nie dasz rady zaatakować, ale na pewno nikt ci nie odskoczy. Nadrabiasz wszystko podczas jazdy indywidualnej. Jeżeli w górach nie stracisz zbyt wiele, wygrasz czasówką. Więc powtarzam: tak, jesteś w stanie wygrać wielki tour.

 

- Nie robisz sobie ze mnie jaj? Naprawdę sądzisz, że dam radę?

 

- Zdecydowanie!

Najciekawsze było to, że byłem przekonany, iż Lance wie, że kłamię. W oczach miał wykrywacz kłamstw, potrafi ł wyczuć fałsz. Jednak wtedy potrzebował moich kłamstw. Patrząc na niego, widziałem, jaką walkę toczy. Musiał zmierzyć się z własną psychiką, by wrócić do dawnej formy. Dopiero później mógł się zająć strategią, doborem odpowiedniej grupy, która pomoże mu w osiągnięciu celu. Mając to wszystko, musiał się jeszcze zmierzyć z siłaczami - Riisem, Casagrandem i całą resztą.

Tour of Luxembourg rozpoczął się po naszej myśli. Lance był w czołówce, przed ostatnim etapem miał małą stratę do lidera. W dodatku pogoda była wyjątkowo gówniana - lało jak z cebra i wiał silny wiatr. Armstrong był więc w swoim żywiole. Zawsze preferował gorsze warunki atmosferyczne. Nie dlatego, że je lubił, raczej w związku z tym, że inni nie potrafili sobie z nimi poradzić. Czasami zapominam, jak wielką frajdę sprawiała mu jazda na rowerze. Nie przyświecały mu nadrzędne idee, po prostu miał nadzieję, że da radę. Każdy ruch był na wagę życia lub śmierci. Gdy nie dawał rady, był autorem własnej tragedii, ale gdy mu się udawało, każda chwila była dla niego magiczna.

Już w autokarze, długo przed końcowym etapem, obmyślił taktykę. Mieliśmy oderwać się od peletonu, atakując na najwyższym wzniesieniu na trasie. Plan zadziałał. Już na pierwszych kilometrach wraz Lance'em, Martym i Frankiem odłączyliśmy się od stawki. Budowaliśmy sobie coraz większą przewagę. Armstrong darł się w niebogłosy, szalał. Pozostawialiśmy w tyle jego konkurentów, ale on chciał więcej.

"Naprzód, naprzód, kurwa, naprzód! Zarobicie dzisiaj sporo szmalu. Jeżeli wygramy ten wyścig, zdobędziecie mnóstwo pierdolonych pieniędzy!", krzyczał. Frankie, jak zwykle najmądrzejszy z nas wszystkich, zachował najwięcej sił i na ostatnich metrach zdecydował się na solowy atak. Wygrał etap, my przyjechaliśmy minutę za nim. Lance triumfował w klasyfikacji generalnej. Gdy przekraczaliśmy linię mety, z głośników puszczono Born in the USA Springsteena. Armstrong błyszczał jak świąteczna choinka. Wrzeszczał, mocno klepał nas po plecach. Po wszystkim wykonał telefony do swojego agenta Billa Stapletona i do Weisela. Zadzwonił też do dziennikarza "VeloNews" i do matki. Za każdym razem krzyczał to samo: "Wygraliśmy wyścig, wygraliśmy wyścig, wygraliśmy wyścig!".

Podobał mi się ten krzyk. Wszystkim się podobał

Więcej o:
Copyright © Agora SA