"Wyścig Tajemnic" cz. II. Jako paniagua jesteś nikim - zasada 1000 dni i pierwsze "czerwone jajeczko" Hamiltona

"To nie doping - powiedział. - To dla twojego zdrowia. Pozwoli ci się zregenerować". Skinąłem tylko głową. Nadal trzymał w ręku kapsułkę. Była wypełniona płynem. "Gdybyś startował jutro, nie podałbym ci tego. Ale nie ma nic złego w tym, byś wziął to, kiedy wyścig odbędzie się pojutrze. To bezpieczne, pomoże ci nabrać sił. Twój organizm tego potrzebuje", tłumaczył - tak Tyler Hamilton, były wyśmienity kolarz, autor wstrząsającej książki "Wyścig Tajemnic" opisał swój pierwszy kontakt z dopingiem.

Książka pt. "Wyścig Tajemnic" to spisana przez Daniela Coyle'a spowiedź Hamiltona, niegdyś najbardziej zaufanego "porucznika" Lance'a Armstronga, byłego numeru jeden wśród kolarzy.

Hamilton wyrzucił z siebie wszystko o dopingu, kłamstwach i latach spędzonych u boku Armstronga w zespole U.S. Postal. Ze wszystkimi szczegółami opisał historię swojej kariery. Wyjawienie prawdy stało się dla niego równie ważne jak jeszcze kilka lat wcześniej wygrywanie Tour de France.

Rezultatem tej determinacji jest Wyścig Tajemnic" - wybuchowa książka, która odsłania kurtynę i zabiera nas w podróż po nieznanym świecie zamieszkanym przez niewiarygodnie ambitne i niedoskonałe postaci, jak Armstrong, Michele Ferrari, Ivan Basso i Bjarne Riis. Zabiera czytelnika za kulisy najbardziej skomplikowanego, profesjonalnego i dopracowanego programu dopingowego w dziejach, ukazuje szokujące praktyki przetaczania krwi w hotelach, fałszywe recepty i tajemnicze wizyty w laboratoriach. To brutalna prawda o kolarstwie, egoizmie, samotności, sile, kłamstwie i zdradzie. Jest poruszającym świadectwem miłości do sportu i rywalizacji. Premiera książki wydanej przez Sine Qua Non już 20 marca ( Tutaj możesz ją kupić w przedsprzedaży ). W Sport.pl - codziennie, aż do dnia premiery - będziemy publikować najciekawsze i najmroczniejsze fragmenty książki.

Przeczytaj cz. I: Kiedy Hamilton poznał Armstronga

Rozdział III: Psy zaprzęgowe

Zaczęło się - pięciodniowy wyścig Ruta del Sol, po nim jednodniowy Luis Puig i na deser Tour de Valencia. W każdej z tych imprez było niezwykle ciężko - wietrznie i gorąco. Rywale szybcy, a krajobraz różnorodny. Wtedy zobaczyłem, czym są i do czego służą białe woreczki. Przynosili je nasi masażyści tuż po zakończeniu każdego etapu. Trzymali je w lodówkach, w ciężarówkach mechaników. Były malutkie, rozmiarem przypominały dziecięce torebki na drugie śniadanie. Rozdawano je tylko wybranym kolarzom. Rutynowo, bez szczególnej celebracji.

Po dwóch wyścigach zacząłem się o nie starać, ale dostawali je tylko najsilniejsi z nas - Hincapie, Jekimow, Baffi, Robin - goście, którzy nieoficjalnie tworzyli drużynę A. To pokazywało mi miejsce w szeregu, odczułem, że byłem jedynie rezerwowym, kolarzem z drużyny B.

Coraz częściej słyszałem zwrot "paniagua". Czasami wyrażany w smutnym, wręcz depresyjnym tonie, przez kolarzy, którzy rozmawiali o swoich słabych startach. "Skończyłbym ten wyścig wyżej, ale byłem jadącą 'paniaguą'". Innym razem mówiono o tym z dumą. "Dojechałem w pierwszej grupie, mimo że byłem 'paniaguą'!". Z czasem odkryłem, co to oznacza. "Pan y agua" to z hiszpańskiego "chleb i woda". Konkluzja jest prosta: jazda w profesjonalnym peletonie bez chemicznych wspomagaczy była tak rzadka, że aż warto było to podkreślać.

Próbowałem ignorować te cholerne woreczki, ale szybko zacząłem je nienawidzić. Dużo o nich myślałem. Gdy mijał mnie kolega ze wspomnianej wyżej drużyny A, przed oczami miałem woreczki. Gdy byłem już wycieńczony jazdą, w myślach pojawiały się woreczki, gdy harowałem jak wół, a na wyścigach wciąż nie mogłem konkurować z resztą, tym bardziej o nich myślałem. Mimo że nie były dla mnie, spełniały rolę paliwa. Motywowały do cięższej pracy. Chciałem udowodnić, że jestem silniejszy, lepszy bez tych torebeczek. Przekraczałem granice własnych możliwości, czując krew w gardle. Przez jakiś czas dawałem radę, jednak z czasem zacząłem się łamać.

I tu czas na ciekawą liczbę: 1000. Tysiąc dni. To czas liczony od momentu, w którym zostałem profesjonalnym kolarzem, do chwili, w której po raz pierwszy sięgnąłem po doping. Z rozmów z innymi zawodnikami wynika, że to swego rodzaju reguła. Z tych, którzy się szprycowali, większość zaczęła w trzecim roku kariery. Pierwszy rok jest pełen nadziei i entuzjazmu, szczeniaki się cieszą, że należą do elity. W drugim sezonie zaczynasz się domyślać, co jest grane. W kolejnym musisz podjąć decyzję - tak albo nie, zostajesz albo odchodzisz. Każdy miał tysiąc dni, każdy musiał zadecydować o swojej przyszłości. Z jednej strony to smutne, ale z drugiej ludzkie. Tysiąc ranków, kiedy wstajesz z wielkimi nadziejami na sukces, i tysiąc wieczorów, kiedy leżysz pokonany i zdołowany. Tysiąc dni bycia "paniaguą", walenia głową w mur, pokonywania własnych ograniczeń i szukania na to innego sposobu. Tysiąc dni, w ciągu których dochodzą do ciebie kolejne sygnały, że doping jest OK, i to od ludzi, którym ufasz i których podziwiasz, którzy w kółko powtarzają: "Wszystko będzie dobrze, przecież każdy to robi". Wreszcie tysiąc dni strachu, że jeśli nie znajdziesz jakiegoś sposobu, by jeździć szybciej, to będzie koniec twojej kariery. Siła woli może być potężna, ale nie nieskończona. Gdy raz przekroczysz linię, nie ma odwrotu.

Ruta del Sol przejechałem jako "paniagua". Byłem zdeterminowany, by udowodnić swoją wartość. Może nawet za bardzo. Tempo wyścigu było wręcz ogniste, podobnie jak słońce, które dawało się we znaki. Przez pięć dni przekraczałem granice własnych możliwości, chciałem dotrzymać tempa siłaczom. Gdy czułem, że moje ciało słabnie, dawałem z siebie jeszcze więcej. W kolejnym wyścigu - Tour de Valencia - było podobnie. Pięć dni ciężkich tortur. W ciągu dwóch tygodni spędzonych w Europie pewne rzeczy stały się oczywiste. Byłem zdesperowany. Przecież zawsze podejmowałem rękawicę, zawsze potrafiłem uporać się z każdym problemem.

W tym momencie mógłbym wam opowiedzieć o tym, jak uczciwym jestem człowiekiem. Mógłbym prawić, że kiedy byłem dzieckiem i dorastałem na High Street w Marblehead, nieważne w co grałem, zawsze przestrzegałem przepisów, byłem fair. Mógłbym opowiadać o honorze dziadka, który służył w marynarce wojennej, albo o tym, jak w szkole średniej sprzedawałem fałszywe bilety na wyciąg narciarski, o karze, jaką wtedy odbyłem i nauczce wyniesionej z tej historii. Nic by to jednak nie zmieniło, bo w mojej opinii decyzja o stosowaniu dopingu nie jest kwestią honoru czy charakteru. Znam wielu wspaniałych ludzi, którzy brali. Znam też wielu o wątpliwej etyce, którzy się na to nie zdecydowali.

Dla mnie liczyło się tylko to, że przez tysiąc dni byłem oszukiwany i przez ten czas nie pojawił się choćby maleńki znak, że to się zmieni. Zrobiłem więc to co inni, i to o wiele wcześniej ode mnie - dołączyłem do bractwa. Prawdę mówiąc, to oni zgłosili się do mnie. Bezpośrednio po zakończeniu wyścigu Dookoła Walencji do mojego pokoju zapukał Pedro. Mój współlokator, Peter Meinert Nielsen, był właśnie na obiedzie, więc mogliśmy porozmawiać w cztery oczy.

Doktor ubrany był w to co zwykle - kamizelkę z wieloma kieszonkami, jaką zwykli noszą wędkarze. Usiadł i zadał swoje sztandarowe pytanie: "Jak leci, Tyler?". Był dobry w zadawaniu pytań. Zawsze stwarzał pozory, że faktycznie obchodzi go twój los. Więc powiedziałem mu prawdę. Wyznałem, że jestem wycieńczony, że ledwo dochodzę do prysznica. Z początku nie zareagował. Spojrzał tylko na mnie swoimi łagodnymi, smutnymi, brązowymi oczami. Chwilę później włożył rękę do swojej rybackiej kamizelki i wyciągnął małą, brązową buteleczkę. Powoli, jakby od niechcenia pokazał mi ją, odkręcił i opukał lekko palcem. W środku była tabletka, małe czerwone jajeczko.

"To nie doping - powiedział. - To dla twojego zdrowia. Pozwoli ci się zregenerować". Skinąłem tylko głową. Nadal trzymał w ręku kapsułkę. Była wypełniona płynem. "Gdybyś startował jutro, nie podałbym ci tego. Ale nie ma nic złego w tym, byś wziął to, kiedy wyścig odbędzie się pojutrze. To bezpieczne, pomoże ci nabrać sił. Twój organizm tego potrzebuje", tłumaczył.

Zdawałem sobie sprawę, o czym mówi. Gdyby następnego dnia po zażyciu tabletki przeprowadzono u mnie test antydopingowy - wynik byłby pozytywny. Obaj jednak wiedzieliśmy, że badania odbywają się podczas wyścigów, a następny miał się odbyć dopiero za dwa dni. Wyciągnąłem rękę. Pedro umieścił kapsułkę w mojej dłoni. Poczekałem, aż wyjdzie z pokoju, wtedy nalałem sobie szklankę wody i spojrzałem w lustro.

To nie doping, to dla mojego zdrowia.

Dwa dni później rozpoczął się wyścig Luis Puig. Już na początku czekał nas szalenie szybki i długi podjazd, z krętą końcówką prowadzącą na szczyt. Jechałem na końcu stawki, co nie było dla mnie zaskoczeniem. Nagle jednak stało się coś dziwnego. Gdy wjeżdżaliśmy na szczyt, spostrzegłem, że z łatwością mijam kolejnych kolarzy. Nie zrozumcie mnie źle - nie stałem się nagle supermanem. Umierałem na tej górce, dawałem z siebie absolutnie wszystko. Chodzi o to, że inni umarli o wiele szybciej. Byłem w czołówce, gdy uformowała się ucieczka. Wiedziałem, co się stało.

Czerwone jajeczko, które - jak się później okazało - było tabletką testosteronu, trafiło do mojego krwiobiegu, czyniąc wiele zbawiennych zmian. Lepiej pompowało krew do moich mięśni, leczyło drobne kontuzje, poprawiało samopoczucie. Wjeżdżałem na tę górkę ulepszony, idealnie zbalansowany. Jak by to powiedział Pedro: zdrowszy. Nie jestem dumny ze swojej decyzji. Wierzę z całego serca, że byłbym silniejszy, gdybym wrzucił czerwone jajeczko z powrotem do butelki i męczył się na końcu stawki jako "paniagua". Wierzę, że gdybym zdał sobie sprawę, jaką drogę obrałem, rzuciłbym ten sport, wrócił do Kolorado, skończył college, być może zapisał do którejś z biznesowych szkół i prowadził zupełnie inne życie. Jednak nie zrobiłem tego. Wziąłem tę tabletkę, a ona zadziałała. Jechałem o wiele szybciej, czułem się zdecydowanie lepiej. Nie tylko fizycznie. Czerwone jajeczko było dla mnie znakiem nobilitacji, dowodem na to, że Pedro i reszta grupy dostrzegają mój potencjał.

Czułem, że robię maleńki krok w stronę drużyny A.

Zobacz wideo
Więcej o: