Tour de France. Armstrong do Contadora: Powalczymy za rok

Alberto Contador wygrał Wielki Wyścig. W sobotę na decydującej wspinaczce na Mt Ventoux nie pozwolił na harce nikomu, kto mógłby zagrozić jego triumfowi w Paryżu. W niedzielę prestiżowy sprint na Polach Elizejskich wygrał Mark Cavendish

Według reporterów "Guardiana", pół miliona ludzi (!) oglądało 21-kilometrowy podjazd z Bedoin na Mt Ventoux (1912 m n.p.m.), przedostatni etap Tour de France, ale ostatni, w którym cokolwiek mogło się zmienić w klasyfikacji generalnej. Kibice oblepili potężne, olśniewająco białe kamienne usypisko niczym trybuny największego stadionu świata. Kolarze przebijali się przez gruby szpaler niemal przez pełne 20 km.

Najtrudniejszy podjazd w Tour de France niewiele jednak zmienił. Ktoś powiedział nawet, że wielka góra urodziła mysz.

Teoretycznie na wyczerpującej wspinaczce - niemal 1700 m w pionie - powinni zdecydowanie zaatakować bracia Andy i Frank Schleck, aby starszemu z nich zapewnić miejsce na podium na paryskich Polach Elizejskich. Jednak Frankowi zabrakło formy lub zdecydowania i odwagi. A może wszystkiego po trochu. Powinien był zaatakować Bradley Wiggins, który miał zaledwie 15 s straty do trzeciego w klasyfikacji generalnej Armstronga. Sam nie wytrzymał tempa.

Na dole kolarze otrzymali informację, że po wyjeździe z lasu, czyli na wysokości około 1650 m n.p.m. może uderzyć w nich wiatr. I bez tego góra jest groźna, ma na sumieniu śmiertelną ofiarę, więc Frank Schleck nie zaatakował, grupę rwał w zastępstwie jego młodszy brat Andy. Liczył, że dzięki temu odpadnie Lance Armstrong okupujący trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej. 37-letni Armstrong nie pękł. - Miałem dziś mocne nogi - powiedział szczęśliwy siedmiokrotny triumfator wyścigu. W czwartek pojechał najgorszą czasówkę od powrotu do ścigania się po terapii antyrakowej, nie utrzymywał się za Contadorem na kilku górskich etapach, ale w sobotę, gdy było gorąco, stromo, szybko i wietrznie, nie pękł.

Wiatr rzeczywiście był mocny - ok. 40 km/godz - ale z czołówki odpadli tylko Wiggins i przemieszczający się ruchem jednostajnym enerdowski elektrowóz Andreas Kloeden. Pod obserwatorium meteo na szczycie jako pierwszy wjechał uciekinier Juan Miguel Garate, ale od początku do końca wydarzenia kontrolował Alberto Contador.

Działał prosto - zawsze był pół koła za tymi, którzy szarżowali i mogli stanowić dla niego zagrożenie. Tempo podjazdu pod wiatr było bardzo mocne - grupka złożona z Contadora, Schlecków i Armstronga wjechała na szczyt w niecałe 59 minut, czyli zaledwie trzy minuty wolniej niż rekordzista Iban Mayo w 2004 roku.

Contador - dwukrotny już zwycięzca Tour de France - pokazał, że należy do herosów wyścigu. Nie tylko wytrzymał fizycznie rywalizację - pokazy czystej, brutalnej góralskiej siły w etapach do Arcalis i Verbier, gdy inni padali ze zmęczenia, były imponujące, kolarz zakasowałby zajączki z reklamy Energizera. Na czasówce pokonał najlepszego specjalistę na świecie!

Miał również niełatwą sytuacją psychologiczną - w grupie miał charakternego, ultraambitnego kolarza legendę, bez pardonu walczącego najpierw o pozycję lidera w grupie, potem otwarcie krytykującego taktykę Hiszpana, w dodatku posiadającego wsparcie szefa grupy i otoczonego mocnymi adiutantami, słowem: Armstronga.

Być może, gdyby nie nadzwyczajna forma Contadora, Armstrongowi udałoby się zdominować Hiszpana. Ale Contador był za silny.

Ostateczna rozgrywka między tymi dwoma wielkimi kolarzami nastąpi w 2010 roku. Pojadą Tour de France w konkurencyjnych zespołach. Hiszpan też mocno zalazł legendzie za skórę.

- Czy Contador jest mocniejszym rywalem niż Ullrich? - zapytał Armstronga dziennikarz AP.

- Bez dwóch zdań. O niebo lepszym - powiedział Armstrong. - Ale nie jest nie do pokonania. Na razie ja jadę w lewo, on w prawo. Spotkamy się na linii startowej za rok.

Nie było dopingu na Tour de France. Na razie? - czytaj tutaj ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.