Rozmowa z Dariuszem Baranowskim, uczestnikiem czterech Giro d'Italia, na 12. miejscu w klasyfikacji generalnej w 2003 r., komentatorem Eurosportu
DARIUSZ BARANOWSKI: Świetne szóste miejsce, po niemal dwóch tygodniach wyścigu, po bardzo długiej czasówce, w której nie jest specjalistą, z niewielkimi stratami do najgroźniejszych rywali.
- Gdzie są teraz Landa i Dumoulin? W domu. Zakarin? Urán? Trzytygodniowy wyścig trzeba umieć jeździć, i do tego mieć trochę szczęścia.
- Proszę zapytać o to Zakarina, który przecież miał szansę zostać liderem i już do końca wyścigu wbić się w różową koszulkę lidera. Ale przeszarżował i się przewracał, zmieniał rower. Nie skreślajmy go, ale jego szanse na sukces się drastycznie zmniejszyły.
Zobaczmy, jak pojechali główni kandydaci do zwycięstwa, czyli Valverde i Nibali. A również Landa. Byli tylko sekundy od siebie na 40 kilometrach. I Majka był blisko nich. Poważnie myślący o klasyfikacji końcowej pojechali z grubsza podobnie. Bo na tych krętych, trudnych technicznie, mokrych od deszczu szosach Toskanii można było stracić pół minuty i można było stracić cały wyścig. Rafał pojechał tak, aby nie stracić wyścigu. Miał zimną głowę, a proszę uwierzyć, że w takiej sytuacji można przeholować. Wysiłek robi swoje. Tak jak u Urána, który bardzo dużo stracił na swojej kraksie, czy u Zakarina, który stracił na dwóch swoich. Łatwo powiedzieć, że Rosjanin z pewnością wiedział, iż na ostatnim zakręcie przed metą nie może wjeżdżać na białą, śliską farbę na asfalcie, bo tam się wielu kolarzy wyłożyło przed nim. Ale ja wiem, jak to wygląda w realu - w 1998 roku w Tour de Pologne na czasówce w Wieliczce też się zapomniałem. Jechałem, jak mawiają kolarze, na beztlenie, na maksa. Były dwa trudne zakręty, o jednym pamiętałem, a na drugim wbiłem się w barierkę. Zmęczenie [Baranowski prawdopodobnie przez tę kraksę stracił podium w wyścigu].
- Bzdura, nie wiedzą, co piszą, na rowerze nigdy nie siedzieli. Po pierwsze, dotąd nie było miejsca do naprawdę przełomowego ataku. Nibali testował na niewielkiej górce i został zmiażdżony przez Dumoulina, dla którego tamten podjazd nie był mission impossible. Po drugie, nie jest łatwo zaatakować, gdy w końcówce jedzie z przodu pociąg Astany z Nibalim.
Po prostu trzeba jechać ekonomicznie. Rafał doskonale wie, kiedy przyjdzie najważniejszy czas wyścigu. Ten czas się zbliża wielkimi krokami i wtedy zaatakuje. Jedzie wybitny wyścig.
W sobotę jazda do Corvary, która może być kluczowa. Na pewno będzie to pierwszy etap, do którego kolarze wyruszą z myślą, aby wygrać wyścig, a nie żeby go nie przegrać. Powoli wkraczamy w decydującą fazę, a potem przyjdą dni, kiedy jedni będą chcieli odrobić straty, a drudzy - obronić pozycję. Na szczęście w Giro jest dużo ścigania, a mniej polityki czy szachów. Faworyci odjeżdżają na dwukilometrowym podjeździe, co się gdzie indziej rzadko zdarza. Przetasowania będą, bo już teraz zawodnicy są bardzo zmęczeni, są w takim rytmie, że nie wiedzą, który jest dzień tygodnia ani miesiąca, budzą się z myślą o starcie, żyją w schemacie sen-śniadanie--wyścig-autobus-fizjoterapia-kolacja--sen. W sobotę będą mieli 2300 tys. km w nogach. Uważam, że właśnie tego dnia ważnym miejscem będzie Passo Giau (2234 m n.p.m.), 900 m przewyższenia na niecałych 10 kilometrach. Kto tam puści koło, może to być dla niego koniec, grupa się podzieli i trudno będzie dołączyć. Na tym etapie będzie w sumie 5000 m przewyższeń. Czekam na Passo Giau i czekam na wcześniejszą przełącz - Pordoi (2239 m n.p.m.).
- A ja uważam, że fajnie, że jest taka czasówka. Dlaczego? Bo Giro wygrywają górale, a nie sprinterzy, tak? No, to warto wiedzieć, kto jest najlepszy. W takiej próbie bogatsza, mocniejsza drużyna przestaje mieć znaczenie. Nie ma grupy, w której można trzymać koło mocniejszego. Ważne jest to, jakie masz serce, każdy walczy sam ze sobą, licząc tylko na siebie. Nie zawsze są w wielkich tourach takie etapy - uważam, że szkoda. Ja nie jechałem takiego ani razu w Giro, ale w Tour de France owszem. W 2004 roku z Bourg d'Oisans na L'Alpe d'Huez, 16 km pod górę, a na Vuelta a Espana podobną czasówkę w Andorze.
- Kolarz nie jest przerażony, ale wie, że czeka go walka z samym sobą, walka o przełamanie siebie. Bolą nogi, ale o ile turysta może stanąć i powiedzieć sobie, że dalej nie pojedzie, o tyle zawodnik - a zwłaszcza ten, który jest liderem grupy, o coś walczy - nigdy tego nie powie. Bo musi jechać. Ci, co przełamują własne ograniczenia, mają najlepsze czasy.
- Tak. Vincenzo niepotrzebnie co prawda atakował na "płaskiej" górze. Bez przemyślenia. Ale widzę, że się dobrze czuje. Tylko że nie ściga się z juniorami. Movistar będzie szalenie groźny - Valverde jest liderem grupy, ale przed nim jest Amador. Pierwszy nastawia się na klasyfikację generalną, drugi męczy rywali. Valverde sam nie atakuje, czeka. A ten atak Amadora na wtorkowym etapie, po którym stał się wiceliderem, nie był zaplanowany. Kostarykańczyk miał dyktować tempo na zjeździe, zrobiła się luka, wykorzystał ją. Pojawiło się małe zarzewie konfliktu w Movistarze, ale ja znam tę drużynę. Na pewno Valverde i Amador dojdą do porozumienia, dla dobra grupy. Mają teraz komfortową sytuację, bo jak jednemu nie wyjdzie, jest drugi w odwodzie.
- Tak było przy zjazdach - i dobrze, bo wiadomo, że Włoch potrafi zjeżdżać. To dowodzi, że Rafał jedzie mądrze, że ma oczy dookoła głowy i reaguje na sytuację.
Dziś górski etap z Alpago do Corvary (210 km), w niedzielę górska czasówka z Castelrotto do Alpe di Siusi (10,8 km). Transmisje w Eurosporcie
Polskie WAGs trenują w Juracie pod okiem Anny Lewandowskiej [ZDJĘCIA]