Tour de France. Michał Gołaś: Ciśnienie rośnie z roku na rok. Niemal każdy przyjeżdża tu coś wygrać

- Już nie ma w peletonie tyle wzajemnego szacunku co kiedyś. Liczy się wygrywanie. Nie szanuje się mistrza świata, nie szanuje się żółtej koszulki. Kiedyś jak Mario Cipollini krzyknął ?Piano!?, to wszyscy zwalniali. Dziś nikt nie zostawi ci nawet centymetra - mówi Michał Gołaś z Etixx-Quick Step.

Paweł Wilkowicz: Przypomniał pan w Tour de France, że w grupie Etixx-Quick Step jest jeszcze jeden Michał oprócz Kwiatkowskiego. I przypomniał pan o tym mocno: pracą na liderów, ale i w ucieczkach.

Michał Gołaś: Z Michałem Kwiatkowskim trudno nas rozdzielić. Jesteśmy w tych samych pokojach, mamy tego samego menedżera. Jestem zadowolony z tego, co tutaj pokazuję, słyszę pochwały z zewnątrz. Od ludzi, którzy wspierają inne ekipy i nie mają interesu w tym, żeby mnie chwalić. Udaje mi się zaistnieć, mam i pracować na naszych liderów, i pokazywać się w ucieczkach. Były etapy, gdy znalazłem się z przodu i mogłem powalczyć, być w odjeździe. Jestem w innej sytuacji niż Michał, od niego bardzo wiele oczekiwano. A ja widzę, że on nie jest w złej formie, czasem brakuje mu szczęścia. Jak się odwróci, to już będzie szło.

Jens Voigt, kiedyś dwukrotnie lider Touru, dziś komentator, nazwał pana po jednym z etapów "domestique dnia". Domestique, pomocnik, jest w peletonie od czarnej roboty. Takich domestique jak pan łączy solidarność zawodowa? Siadacie przy piwie i narzekacie na swoich liderów?

- Solidarność jest, bo zwracam uwagę, jak inni pracują, że są w świetnej formie, a czasem to przechodzi niezauważone. Mnie też się w tym Tourze zdarzyło, że kilka osób z innych ekip poklepało mnie po plecach: zrobiłeś fajną robotę. Oni dostrzegają to, czego czasem liderzy nie widzą, bo ich obchodzą tylko ludzie, którzy pracują bezpośrednio na nich.

Ciągle mocno się trzyma mit, że kolarstwo to sport indywidualny, a nie zespołowy. I pewnie najbardziej na tym cierpią właśnie tacy jak pan. Ludzie uważają, że jak ktoś przyjeżdża na dalekim miejscu i z dużą stratą, to po prostu jest słaby.

- Edukacja kolarska w Polsce postępuje. Czasem w bólach, ludzie oczekują, że Kwiatkowski będzie cały czas wygrywał, a najlepiej jakby jeszcze Gołaś był tuż obok. Ale jest coraz lepiej. Ludzie zaczynają dostrzegać nas, pomocników. Nie sądzę, żeby jeszcze kilka lat temu ktoś docenił pracę takiego Maćka Bodnara, tak jak go doceniają dziś. Sylwek Szmyd był wyjątkiem, ale on wiecznie powtarzał, że jest pomocnikiem. A teraz coraz więcej ludzi zaczyna rozumieć, o co chodzi. Zresztą mamy dobry czas dla kolarstwa, sporo osób jeździ. Kiedy piszę jakieś teksty o podstawach, technice, to wydaje mi się czasem, że to niepotrzebne, ale okazuje się, że ludzie chcą to czytać, lubią i czegoś się dowiadują.

Dla pana te dni w Tourze to najlepszy moment w roku, żeby poprosić o podwyżkę?

- Na pewno dobry moment do negocjacji, a akurat teraz mamy finał rozmów. Jest dobrze.

Patrzę na pańskie kolano, wygląda jak piłkarza po wślizgu. I trudno w peletonie znaleźć niepokiereszowane kolana.

- To akurat głupia sprawa, przewróciłem się na dojeździe na prezentację drużyny. Jechałem w zwykłych butach, było mnóstwo ludzi na ścieżce rowerowej. Potem jeszcze doszła kraksa przed Mur de Huy, ale nie mogę narzekać. Gdy się patrzy na bilans medyczny Touru, jest tylu ludzi połamanych, z problemami, że moje przypadki schodzą na dalszy plan.

Skąd tyle kraks?

- Na pewno głupie są spekulacje, że to z powodu środków przeciwbólowych. Jak słyszę te głosy, że kolarze biorą na potęgę Tramadol i potem tak jadą... Kompletny idiotyzm. Trzeba naprawdę nie znać kolarstwa. Te czasy skończyły się w 95 procentach. Kraksy są przez presję. Przez ogrom tej imprezy. Tego czym jest, jak jest pokazywana, jakie tłumy przyciąga. Machina Touru jest coraz potężniejsza, robi wrażenie, przerosła Giro i Vueltę, choć być może te inne wyścigi pod żadnym innym względem niż rozgłosu Tourowi nie ustępują. Ale to właśnie Tour urósł przez ostatnie lata niebywale. Ciśnienie rośnie z roku na rok. Niemal każdy przyjeżdża tu coś wygrać. Jest tylko kilka grup, które chcą się wyłącznie pokazać, zabierają się w jakieś głupie ucieczki. A poza nimi każdy ma lidera do walki w klasyfikacji generalnej, lidera na sprint, inne klasyfikacje. Nie ma po prostu miejsca, by te wszystkie ambicje pomieścić, a nikt nie chce odpuścić. W radiu cały czas słyszymy, że jest nerwowy moment i musimy być z przodu.

Chodzi o pieniądze?

- Nikt na trasie nie myśli o pieniądzach. Najważniejszy jest wyścig. Cały czas analizujemy, jaki scenariusz będzie dla nas najlepszy. A walczy się tak, bo po prostu już nie ma tyle wzajemnego szacunku co kiedyś. Rozmawiam z ludźmi, którzy jadą któryś Tour z kolei. Mark Cavendish mówi: kiedyś tak nie było, teraz już się nie szanuje mistrza świata, nie szanuje się tego, kto ma żółtą koszulkę. Nikt nie zostawi ci choćby centymetra na płaskich etapach. To się skończyło. Rywalizacja weszła na inny poziom. Jeden z dyrektorów z naszej ekipy mówi: kiedyś jak woziłem bidony i krzyknąłem: "Serwis!", to dawali mi dziesięć metrów wolnego i przejeżdżałem do przodu. A teraz musisz udowodnić, że masz bidony. Jak byłem w ucieczce, to ten dyrektor próbował się do mnie dostać z bidonem, ale się nie przebił. Było za ciasno, jechał w peletonie dwadzieścia minut i nie znalazł miejsca do wyprzedzania. Takie jest nowoczesne kolarstwo. Wygrywanie przede wszystkim. Może tak jest wszędzie, może takie jest po prostu nowe pokolenie. To źle, ale nie ma jak tego odwrócić. A do tego dochodzą kibice. Pierwsze etapy przejeżdżały przez tereny, gdzie kolarstwo jest wielkim sportem: Holandia, Belgia, Bretania. Wszędzie były tłumy ludzi. A nie zawsze kibice zachowują się bezpiecznie. Każdy chce mieć zdjęcie z przejeżdżającym peletonem. Dla nas to jest bardzo groźne. Kraksy są również przez to. Widziałem wiele naprawdę niebezpiecznych sytuacji. Z 99 sytuacji wychodzimy cało, a ta jedna, w której się nie uda, może wykosić nawet kilkunastu kolarzy. Bo wszyscy siedzą sobie na plecach. Jeden pada i widać, co się dzieje. Dopiero w górach się trochę rozluźnia.

W górach jest łatwiej? Tam z kolei przy trasie jest pełno przebierańców, którzy podbiegają bardzo blisko.

- Nie lubimy tego. Jedziemy na granicy możliwości, a ktoś w jakimś idiotycznym stroju może ci zabiec drogę. Póki nie wbiega pod koła, w porządku. Rozumiem, że każdy chce być dostrzeżony i mieć swoje pięć sekund w telewizji. To nigdy nie zniknie, to część kolarskiego kibicowania. Taki jest nasz stadion. Gdy kibic wbiegnie na murawę na Narodowym, to go złapią i postawią zarzuty. A tutaj można sobie przebiec, pokazać się w telewizji i nic. My tego nie pochwalamy, tu się ryzykuje naszym zdrowiem. Ale powtórzę: póki nie zabiegają, to mnie to nie rusza.

Kiedyś w peletonie naprawdę było tak dużo lepiej?

- Ja już trochę jeżdżę. Nie pamiętam może czasów, gdy taki Mario Cipollini był mistrzem świata, ale znam z opowiadań te historie, jak peleton słuchał, co mistrz ma do powiedzenia. Gdy Cipollini krzyknął "piano!", to wszyscy zwalniali. Czasem i przez całą pierwszą godzinę. Stawało się w lodziarni, brało kilkadziesiąt lodów i dwóch kolarzy jechało przez peleton i je rozdawało. Teraz się z tego śmiejemy, bo to już nie wróci. I nie dlatego, że nie ma już Cipolliniego. Przecież Cavendish mu osiągnięciami dorównuje, charyzmę też ma. A nikt się nim nie przejmuje, nikt się go nie boi. I nikt nie krzyknie "piano!". Bo i tak go miną.

O Tour de France przeczytaj też w książkach "Wyścig tajemnic" i "Wyścig kłamstw" >>

Tour de France... i nie tylko. Największe kolarskie kraksy [ZDJĘCIA i WIDEO]

Zobacz wideo

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.