Kolarstwo. Teraz trzeba coś wygrać

- Będzie o Polakach jeszcze głośniej. Są Kwiatkowski i Majka, przyjdą następni. My, starsi, też nie zamierzamy odpuszczać - mówi 6. kolarz Giro d'Italia Przemysław Niemiec

Było to najlepsze miejsce polskiego zawodnika w wielkim wyścigu po wyczynie Zenona Jaskuły w Tour de France 20 lat temu. Wtedy polski kolarz, wychowanek jeszcze starej szkoły kolarskiej z czasów PRL, stanął w Paryżu na podium - był trzeci. Od dwóch lat polscy kolarze dobierają się do dawnych legend: Jaskuły, Piaseckiego, Langa, Szurkowskiego, Szozdy. 33-letni Niemiec jest jednym z nich. W pierwszych miesiącach kolarskiego sezonu kończył wyścigi w pierwszej dziesiątce.

To był dobry rok dla polskiego kolarstwa szosowego. Pokazywaliście się niemal we wszystkich wielkich wyścigach. Ale nie udało się wam nic wygrać, panu również...

Przemysław Niemiec: W poprzednich latach odnosiłem średnio dwa, trzy zwycięstwa w roku, ale w wyścigach niższej rangi. Byłem wtedy zawodnikiem gorzej notowanej grupy - Miche. Od trzech lat jeżdżę w innej lidze - w World Tour, w jednej z najlepszych drużyn świata. Czuję z tego powodu wielką satysfakcję. Nie żałuję niczego, tak potoczyła się ta moja kariera. Może to i dobrze, że nic nie wygrałem, bo jestem dziś bardziej naładowany, czuję większy głód sukcesu. Lat ścigania nie zostało mi zbyt wiele, ale chcę wykorzystać czas na maksa.

W tym sezonie nie wygrywam, ale mimo to jest to najlepszy rok w mojej karierze. Zająłem szóste miejsce w Giro, co było nawet dla mnie niemałym zaskoczeniem, bo pracowałem dla naszego lidera Michele Scarponiego. Od początku dobrze mi szło - już od lutego, kiedy zaczęliśmy ściganie. Zawsze byłem gdzieś wysoko, znalazłem się w dziesiątce Tirreno - Adriatico, Volta Catalunya, w Giro del Trentino i w końcu w Giro d'Italia.

Są tacy kolarze, którzy nie potrafią wygrywać albo muszą mieć wyjątkowo dobre warunki, by zafiniszować na pierwszym miejscu. Czy pan do nich należy?

- Wszystkie moje zwycięstwa, było ich 14, odnosiłem w podobny sposób - przyjeżdżałem na metę sam. Nikt mi na finiszu nie przeszkadzał. Taką mam charakterystykę, sprinty nie były moją domeną i nie będą. Zawsze muszę próbować zaatakować wcześniej, z dalszej odległości uwolnić się od grupy. Ale na szczęście nie jest tak jak u Sylwka Szmyda, który mawia o sobie, że jak jedzie z pięcioma kolarzami w ucieczce, to przyjedzie na metę szósty. Ja w takim układzie raczej przyjechałbym czwarty.

Nie przyszło panu na myśl, żeby w pojedynkę powalczyć przynajmniej o zwycięstwo etapowe w Giro, skoro forma była taka wysoka?

- Samemu niewiele się wskóra. W kolarskiej grupie zasady są jasne. Jest odprawa, na której menedżer - w naszym przypadku to był Giuseppe Saronni, dwukrotny zwycięzca Giro - mówi, dla kogo pracujemy. Planuje wszystko dokładnie, mówi, kiedy możemy sobie odpuścić. Dotyczy to szczególnie płaskich etapów, wtedy nie możemy się wychylać i niepotrzebnie się eksploatować. Po prostu słucha się tego, co mówi dyrektor. Prawda, że byłem trzeci na dwóch etapach pod Galibier i do Ivrei, ale za drugim razem nadarzyła mi się okazja. Zrobiła się dziura między czołówką a moją grupą, a ja przeskoczyłem do przodu. Czasami trzeba mieć szczęście i umieć je wykorzystać.

Nie wraca pan dziś do tego wyścigu, myśląc, że można było też poprawić miejsce w klasyfikacji generalnej?

- W domu czasami myślę, że może mogłem pojechać lepiej, trochę żałuję jakiejś niewykorzystanej sytuacji. Z drugiej strony na takim wyścigu jesteśmy w grupie razem przez trzy tygodnie, mieszkamy w tym samym hotelu, jemy posiłki przy tym samym stole. Gdybym raz pojechał tylko dla siebie albo zrobiłby to jeden z moich kolegów, atmosfera bardzo by się pogorszyła, powstałyby niepotrzebne konflikty. Trzeba być lojalnym. Gdy Scarponi podpisywał kontrakt z Lampre-Merida, zażyczył sobie, żebym z nim jeździł na wyścigi. Plan moich startów Saronni układa pod niego.

Wystartował pan również w Tour de France, ale nic szczególnego o tym występie nie da się powiedzieć. Zajął pan dopiero 57. miejsce.

- Nadarzyła się okazja, żeby pojechać we Francji, to ją wykorzystałem. Dziś mogę powiedzieć o Tour de France: byłem, przejechałem i dziękuję bardzo.

Co panu tak bardzo się nie podobało?

- Nie mówię, że mi się nie podobało. Zawsze bardzo chciałem zobaczyć Tour de France od środka, przeżyć to. I tu się nie rozczarowałem. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Tłumy kibiców na każdym zrobią wrażenie. Pozostała mi nauczka na przyszłość. Nigdy nie można łączyć tych dwóch wyścigów: Giro i Touru. Zwłaszcza w tym roku Giro było niezwykle wymagające. Jeździliśmy w ekstremalnych warunkach, w deszczu, w śniegu. Nie pomogło nam to, że niektóre etapy zostały poskracane, kosztowało to nas mnóstwo wysiłku, byliśmy wycieńczeni. Start we Francji po miesiącu przerwy był złym pomysłem, nie zdążyłem się zregenerować.

Tour de France nie jest wcale przez was, kolarzy, uważany za cięższy wyścig...

- Tour jest bardziej prestiżowy. Cały świat na niego patrzy. Czuje się większą presję, a kibice są wszędzie obecni. I w Giro, i w Vuelcie skala trudności jest większa, podjazdy należą do najbardziej wymagających w całym cyklu World Tour i mamy ich dużo więcej. Ale w Tour de France każdy chce pojechać. Ja tego startu nie żałuję.

Czyli w przyszłym roku odpuści pan sobie Tour de France?

- Skupię się na Giro, może potem wystartuję w Vuelcie. Zawsze Giro stawiałem na pierwszym miejscu. Ścigam się już 14 lat we Włoszech i pewnie dlatego lubię przede wszystkim włoskie wyścigi. Właśnie odbyła się prezentacja Giro. Jak zwykle ciężki będzie trzeci tydzień, z etapem na Val Martello, który odwołali w tym roku. Ale to dla mnie dobrze, bo lubię ten podjazd.

Przez lata nie mieliśmy żadnego dobrego kolarza w czołówce wielkich wyścigów, dziś jest pan jednym z wielu dobrych polskich kolarzy. W Giro dotrzymywał panu koła Rafał Majka, który zajął teraz trzecie miejsce w Il Lombardia. Michał Kwiatkowski szalał w Tour de France. Czy polskie kolarstwo rzeczywiście się odradza?

- Od dwóch lat jest o nas coraz głośniej. W tym roku ja, Michał Kwiatkowski, Rafał Majka i Maciej Paterski zdobyliśmy tyle punktów do klasyfikacji UCI, że wspięliśmy się na ósme miejsce w klasyfikacji UCI i pierwszy raz na mistrzostwach świata mogliśmy wystawić dziewięciu kolarzy, czyli tylu, ile Włosi i Hiszpanie, najpotężniejsze kolarskie nacje. Będzie o nas jeszcze głośniej. Przyjdą wkrótce następni. My, starsi, też nie zamierzamy odpuszczać.

Ważne są nie tylko dobre pozycje w wyścigach, ale też to, że Polacy w nich startują, że łapią się do dobrych drużyn, a wcale nie jest o to łatwo. W tym roku dwie ekipy kończą działalność, bo wycofali się sponsorzy: Euskaltel i Vacansoleil. Do World Tour dołączy tylko jedna nowa drużyna. Wielu kolarzy jeździ tylko w World Tour, trzymają dosyć dobry, stały poziom i tylko zmieniają ekipy. Ciężko jest gdzieś się wcisnąć, znaleźć pracę w kolarstwie, zwłaszcza trudno o to młodym. Trzeba coś znaczyć w peletonie wśród amatorów, żeby podpisać kontrakt z najlepszymi.

Wierzy pan w to, że w przyszłym roku ktoś z was odniesie spektakularny sukces?

- Dawno polski kolarz nie wygrał wyścigu najwyższej kategorii. Będziemy się więc bardzo mobilizować w przyszłym sezonie, żeby tego dokonać.

Z młodszych od pana kolegów Michał Kwiatkowski i Rafał Majka pokazali się i w Tourze, i w Giro. Czy mają szansę wygrać lub być w pierwszej trójce tych wyścigów?

- Kwiatkowski pokazał, że jest wszechstronny. W dzisiejszych czasach taki typ kolarza - przyjeżdżającego na podjazd w pierwszej dziesiątce, rywalizującego jak równy z równym ze sprinterami na finiszach, dobrego w czasówce - to ewenement. Jeżeli będzie dobrze prowadzony, może wiele osiągnąć. Majka pokazał właśnie, że może również wystrzelić w wyścigach jednodniowych.

Kolarski sezon właśnie się skończył. Pan już zaczął wakacje?

- Stopniowo kończę ostre treningi. Właśnie mam roztrenowanie. Przez trzy tygodnie jeszcze jeżdżę na rowerze, ale tylko jako turysta, tak żeby organizm przyzwyczaić do mniejszego wysiłku. Potem robię sobie przerwę, może nawet miesiąc, ale najczęściej są to trzy tygodnie. Biorę rozwód z rowerem, nawet na siebie nie patrzymy. W połowie listopada wracam do treningów. Bardzo powoli. Trenuję dwa albo trzy razy w tygodniu, dokładam do tego siłownię, basen, saunę, inne sporty. Jeśli warunki na to pozwalają, biorę się do narciarstwa biegowego, to bardzo przydatny kolarzom sport. W grudniu lubię pojeździć na ostrym kole. Na koniec roku wyjeżdżam na pierwsze zgrupowanie, ale ono ma charakter organizacyjny. Poznajemy nowych kolegów, dobieramy rowery, bierzemy miarę na nowe stroje. Wtedy też ustalamy plan przygotowań i startów.

Z tego co pan mówił, wynika, że już wiadomo, jaki będzie dla pana główny start w przyszłym roku.

- Przed tygodniem rozmawiałem z szefem i swoich planów wobec mnie nie zmienił. Mam się szykować na Giro.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.