Michał Kwiatkowski: Odbędzie się po raz setny.
- Nie wiem.
- Prędzej czy później ktoś z nas to powtórzy. Rafał Majka, Michał Gołaś, Przemek Niemiec, Bartek Huzarski są blisko zwycięstwa etapu w wielkim tourze. Jak już zaczną, nie będzie to jednorazowy wybryk.
- Nikt nie zainteresuje sobą zagranicznych ekip, startując w Polsce. Wyjazd na Zachód w wieku 18-19 lat to najłatwiejsza droga do sukcesu, chyba nawet jedyna. Więc zaryzykowaliśmy i wyjechaliśmy. Nie przejmowaliśmy się, że dostajemy ostro w kość, że przebywamy z dala od rodzin. Czerpaliśmy wiedzę. Dziś to procentuje.
- Miałem moment kryzysu, nawet nie wiem, czy o tym mówić. Po sukcesach w wieku juniora wyjechałem do Włoch, do polsko-włoskiej grupy zdolnych chłopaków. Sponsor wymagał zwycięstw, wywierał ogromną presję. A sukcesy były wtedy niemożliwe, za trudne w tym wieku. Właściciel tego nie rozumiał. Zacząłem wierzyć, że do niczego się nie nadaję. Ledwo przetrwałem.
- Lubię tego typu wyścigi. Wiedziałem, że kiedyś w nich dobrze wypadnę. Ale czy już w tym roku? Dobrze się zaczęło - Tour de San Luis w Argentynie, w Volta ao Algarve, bardzo dobrze w Tirreno-Adriatico - czwarte miejsce uważam za najcenniejszy wynik i nie było w tym żadnego przypadku. Byłem w optymalnej formie.
- Często jestem porównywany do Sagana. Odpowiadam wtedy: "Każdy podąża swoją drogą". Nie mam zamiaru przejmować się, że skoro Sagan zwycięża teraz, to i ja powinienem, że skoro Quintanta dobrze jeździ teraz w wysokich górach, to i ja powinienem. Muszę znaleźć sposób na siebie, odnaleźć swój styl jazdy, mieć w głowie swój cel. Wszystko przede mną. Kolarzem jest się do 40. roku życia, ja mam dopiero 23 lata. Bywali tacy, którzy wygrywali za młodu, a potem znikali.
- Kiedy jestem w formie, mogę liczyć na wsparcie drużyny. Otrzymałem je już wcześniej, chociażby na Tour de Pologne, w którym byłem drugi. Na Tirreno grupa jechała albo dla mnie, albo dla Tony'ego Martina, bo to nieprawda, co sugerują media, że jest jeden lider w zespole. Zazwyczaj startujemy z dwoma, trzema. Wyścig ze startu wspólnego jest na tyle otwarty, że można grać różnymi kartami. Nie można sobie pozwolić na to, że jest jeden lider i cokolwiek by się zdarzyło, zostajemy z nim.
- Właśnie go przedłużyłem, do końca 2015 roku, ale już na lepszych warunkach. Wywalczyłem go na Tirreno-Adriatico i po klasykach. Mój szef Patrick Lefevere powiedział, że planują przyszłość ze mną, i że stać mnie na ważne zwycięstwa. W kontrakcie mam zagwarantowaną niezłą pensję, rowery, trenerów, zniżki na sponsora samochodowego - peugeota, ale z nich nie korzystam. Nawet nie wiem, jakie są to upusty. Jeżdżę starym seatem leonem z przebiegiem 400 tysięcy kilometrów. Za to mam sześć rowerów Specialized, kosztują pewnie ze 30-40 tys. zł, plus dwa do jazdy na czas.
- Miałem 17 lat, gdy zaprosili mnie na pierwszy test wydolnościowy. Wypadł bardzo dobrze, ale nie chcieli mieć w zespole juniora. Woleli popatrzeć, jak się rozwijam w innych zespołach. Ale wiedzieli już, że zapowiadam się na kolarza na wysokim poziomie. Gdy potwierdziłem formę w Radioshack, wrócili do mnie z ofertą.
- Jestem im wdzięczny. To była profesjonalna ekipa, w której wiele się nauczyłem - podejścia do treningów, startów. Dzięki nim miałem okazję ścigać się w wielkich wyścigach. Przyglądałem się temu, jak trenują wielcy kolarze. Bardzo mi to pomogło. Często pytano mnie potem, jakim człowiekiem i kolarzem jest Lance Armstrong. Mimo że jeździliśmy w jednej drużynie, nawet się z nim nie widywałem. I dobrze.
- Wcale nie była szokiem. Jeżeli dziesiątka kolarzy, która ukończyła wyścig za Armstrongiem, została złapana na dopingu, to jakim cudem kolarz, który siedem razy wygrywał Tour de France, miał nie brać?
- Kilkakrotnie, w ubiegłym chyba 15. Jesteśmy kontrolowani prawie każdego dnia. Rozmawiamy w Toruniu, UCI wie, że tu jestem, może wpaść jutro do mnie do domu i mnie skontrolować. W zeszłym roku byłem kontrolowany w Karpaczu. Całą drużynę przebadano, kiedy na poligonie na Słowacji mieliśmy zgrupowanie w ramach team building.
- Trzy dni dostawaliśmy w kość na poligonie. Razem z obsługą grupy zostaliśmy podzieleni na zespoły i toczyliśmy bitwy. Uczyliśmy się też strzelać z kałasznikowów, lataliśmy helikopterem w symulatorze i wirtualnie skakaliśmy z dużych wysokości. Miałem z tego wielką frajdę, bo jestem sprawny fizycznie, ale ludzie z naszej obsługi mieli strach w oczach.
- Będziemy pracować dla Marka Cavendisha. Ja mam zbierać doświadczenia. Raczej nie zmienię się i nie będę specjalistą od wielkich tourów. Dla mnie są klasyki, wyścigi tygodniowe i dwutygodniowe. Ale poznanie Tour de France, zaznanie stresu z nim związanego przyda się w przyszłości.