Siedmiokrotny zwycięzca Tour de France, a przede wszystkim zwycięzca w walce z rakiem, za sportową zbrodnię został zdyskwalifikowany dożywotnio, odebrano mu też trofea. Zeznania świadków jego oszustw - byłych dopingowiczów, ale nie tylko - obezwładniają, słownik bohatera uświadamia, jak powszednim chlebem był dla niego koks: EPO to "masło", branie pigułek z kortyzonem to "skręcanie jointów".
Kara oznacza, że nie mógł startować w żadnych oficjalnych zawodach. By zatem zaprosić go do Howard County, organizatorzy zeszli w nieoficjalność, wycofując się z amerykańskiej federacji triatlonu. Przez to uczestnicy zawodów nie mogli zdobyć punktów w walce o mistrzostwo USA i nie obejmowało ich ubezpieczenie gwarantowane przez federację.
Mieli to w nosie.
Na wieść o konieczności rywalizowania z człowiekiem, który latami notorycznie oszukiwał kibiców i rywali, wycofały się dwie osoby z tysiąca zgłoszonych. Przybyło dodatkowe 300 chętnych, zapłacili słone startowe - od 170 do 250 dol.
Dla nich Armstrong prawdopodobnie nie jest oszustem, lecz bohaterem. Dzień przed startem odbyła się jego prelekcja - miejsca wyprzedane, bilety po 50-75 dol. - zatytułowana: "Lance Unplugged. Kolarz. Triatlonista. Zwycięzca raka. Filantrop". Pytania z sali padały przez bite dwie godziny. Ani jedno nie dotyczyło dopingu.
Ludzie widzą w nim to, co chcą widzieć, nie chcą się pożegnać z idolem, bo nikt nie lubi przyznawać się przed sobą do tego, że dawał się robić w konia? A może nie chcą uznać, że legendarny kolarz mógł być oszustem i bohaterem walki z rakiem jednocześnie? Że gwiazdor sportu może być zarazem - hipotetyzuję teraz - rozwodnikiem, a także kochać swoje dzieci z kilku związków, w tym jedno bardziej, drugie mniej, i płacić mandaty za zbyt szybką jazdę?
Niewykluczone też, że wyznawcy Armstronga uważają, iż czyni on dobro w nadrzędnej sprawie. I że dla osiągnięcia celu miał nawet prawo się szprycować.
I jeszcze jeden wariant - wszyscy tam się koksują i dlatego mają w nosie.