Po świecie sportu, podobnie jak show biznesu, nie sposób poruszać się bez znajomości słowa "gwiazda". Bez wielkich gwiazd sport i spektakl więdnie, traci swój magnetyzm i walor, telewizyjna oglądalność spada. Jeżeli wypalają się jedne gwiazdy, na horyzoncie muszą natychmiast pojawić się następne, rynek nie znosi próżni, w przeciwnym razie nieuchronne jest rozczarowanie, bo brakuje tego, co w sporcie najatrakcyjniejsze.
Pod tym wzglądem, podczas najbardziej prestiżowego turnieju na świecie, byliśmy w tym roku świadkami osobliwego zaćmienia. Myślę oczywiście przede wszystkim o zmaganiach mężczyzn na trawie Wimbledonu, choć turniej kobiet, wprawdzie z innych powodów, też rozczarował. Zacznijmy więc od pań, nie tylko ze względu na chronologię i należną damom galanterię, lecz i dlatego, że w finale znów mieliśmy zgaduj-zgadulę, podobną do tej, jaką miesiąc wcześniej przerabialiśmy na Roland Garros.
Zwycięstwo Sereny Williams nad starszą siostrą Venus zostało chyba przyjęte z pewnym zaskoczeniem przez wszystkich, przekonanych o tym, że o wynikach rodzinnej rywalizacji na korcie decyduje poza kortem tata Richard Williams. Zwolennicy takiej teorii są bardzo liczni. Po farsie, jaką obserwowaliśmy w Paryżu, sam się do nich zaliczałem, toteż po ostatniej piłce sobotniego finału odetchnąłem z ulgą, w nadziei, że tym razem walka była fair. Wszystko bowiem, również szacunki czysto tenisowe, nie mówiąc o notowaniach londyńskich bukmacherów, przemawiało za wygraną Venus.
Co do samej gry bowiem, na świecie wcale nie jest podzielany powszechny u nas pogląd, jakoby młodsza, niższa i bardziej przysadzista Serena była pod względem czysto tenisowym zdolniejsza, bardziej utalentowana od smukłej Venus. Wielu ekspertów mówi otwarcie, że niezależnie od większego zasięgu, siły serwisu i jakości poszczególnych uderzeń to właśnie starsza z sióstr jest po prostu lepszą tenisistką. Dotychczasowe wyniki w pełni to potwierdzały. Nawierzchnia trawiasta, wyjątkowo wymagająca i weryfikująca wszystkie elementy sztuki tenisowej, również wydawała się dla korzystniejsza dla Venus.
Do tego trzeba dodać etos rodzinny, aurę wyjątkowości, o którą również należałoby zadbać, niezależnie od równouprawnienia, praktykowanego ponoć rygorystycznie przez papę Richarda. Otóż Venus wygrywała już w Wimbledonie w latach 2000 i 2001. Tegoroczne, trzecie z rzędu zwycięstwo postawiłoby starszą z sióstr w rzędzie takich znakomitości, jak Graf czy Navratilova, otwierając strzeliste perspektywy dalszych historycznych dokonań statystycznych. Pamiętajmy bowiem, że pomimo zapowiedzi szalonego papy, iż Venus powinna rychło skończyć grać w tenisa i wykorzystać swój geniusz w biznesie, obie czarnoskóre gracje w żadnej dziedzinie nie wygrywałyby dla całej rodziny takiej masy pieniędzy, jak na korcie.
Skoro więc, pomimo tak licznych przesłanek za Venus, zwyciężyła jednak Serena, może jednak grały poważnie? Może. Z pewnością natomiast taka samba na jednej nucie (w trzecim wielkim turnieju z rzędu w finale spotykają się siostry) nie jest dobra dla tenisa. Jeszcze kilka takich turniejów i widzowie na całym świecie zaczną życzyć siostrom Williams porażek nie ze szczególnej do nich antypatii, tylko zwyczajnie żeby nie umrzeć z nudów. Przygnębiająca dość, choć narzucająca się powtórka z Paryża, potwierdzona została zresztą już wcześniej, kiedy policzono, iż niezależnie od rezultatu - to Serena zostanie liderką rankingu WTA. Podobnie było w Paryżu, tyle tylko, że w odniesieniu do Venus, która po finałowej porażce stała się nr. 1 na świecie. Utraciłaby tę pozycję, nawet gdyby w Londynie wygrała, co wprawdzie mieści się w logice rankingów, ale na zdrowy rozum jest lekko absurdalne.
Niezależnie jednak od statystyk, niewielkie są widoki na rychłe przerwanie dominacji ciemnoskórych sióstr. Monika Seles dotarła już chyba do kresu swojej tenisowej drugi. Coraz rzadziej dochodzi do finałów, i to się chyba nie zmieni. Jelena Dementiewa, z którą wiązano ogromne nadzieje, jakoś zatrzymała się w rozwoju. Potencjał atletyczny Kim Clijsters nie jest poparty fantastycznym talentem tenisowym innej Belgijki - Justine Henin, której z kolei w konfrontacji z siostrami Williams brakuje brutalnej siły fizycznej, jaką dysponują Amerykanki. Jennifer Capriati chyba już nie zdoła wznieść się do poziomu, jaki prezentowała przed rokiem. Pozostaje więc czekać, aż wykurują się Lindsay Davenport i Martina Hingis, choć w przypadku Szwajcarki to może być bardzo długie oczekiwanie.
Inna, powiedziałbym bardziej naturalna i przez to smutniejsza, jest sytuacja wśród mężczyzn. Odkąd pamiętam, zawsze miłośników tenisa ogarniał szczególny rodzaj niepokoju, kiedy zbliżał się koniec kariery wielkiego mistrza albo zmierzch całej generacji. Brało się to z przekonania, że pewnych postaci, pewnych tenisowych wielkości, nie da się zastąpić, że pozostawionej pustki żadną miarą nie da się wypełnić. Tak było w czasach, kiedy odchodzili z wielkiej gry Laver, Rosewall, Newcombe, Nastase, a później Borg, Connors, McEnroe, Lendl, Gerulaitis, Vilas. Doskonale pamiętam te setki dziennikarzy i tysiące widzów śledzących w Wimbledonie każdy ruch Connorsa czy McEnroe, wszyscy bowiem - i gapie i eksperci - rozumieli, choć bardzo pragnęli, żeby to była nieprawda, iż każdy mecz tych tytanów może być ostatnim w ich karierze, a zastąpić ich mogą tylko gorsi.
Ciekawe, że przez całe dziesięciolecia te obawy okazywały się płonne. Odchodzące gwiazdy były zastępowane przez nowe, w Wimbledonie eksplodował talent Borisa Beckera, jego epickie boje ze Stefanem Edbergiem też przeszły do historii sportu, wydawało się więc, że ta karuzela tenisowych gwiazd nie skończy się nigdy, tym bardziej kiedy nadeszła era Samprasa i Agassiego.
Problem w tym, że ta era właśnie się kończy. I tym razem doprawdy trudno z optymizmem i zachwytem spoglądać na następców. Oczywiście wielki Pete Sampras powtarza z uporem, że jeszcze wróci i do Paryża, i do Londynu. Ale pozostaje otwarte pytanie - ile upokorzeń, takich jak porażka w Wimbledonie ze Szwajcarem Bastlem, będzie w stanie znieść jeden z największych tenisistów w historii. I drugie pytanie jeszcze bardziej złowrogie: Czy powinien je znosić? Czy nie lepiej pozostać w pamięci sportowego świata jako ten, który zdobył, jako jedyny, 13 wielkoszlemowych tytułów, i nie przegrał na korcie ani jednego meczu za wiele?
Nie sposób odpowiedzieć. Kilka lat temu wydawało się, że kariera Agassiego też jest już skończona, tymczasem Andre zadziwił wszystkich, trenując więcej niż kiedykolwiek i wygrywając więcej niż kiedykolwiek. Zasłużył na najwyższy podziw i szacunek. Wielkim mistrzom nie przystoi więc doradzać ani ich krytykować, oni sami wiedzą, kiedy nadchodzi pora, żeby widownię kortu centralnego pozdrowić po raz ostatni. Ale nie sposób ukryć obawy, (obaj są po trzydziestce), że ta chwila zbliża się nieubłaganie. I tutaj, szukając kontynuacji i nowych gwiazd podobnego kalibru, zaczyna się prawdziwy kłopot. Poza walecznym, zuchwałym, aroganckim w tym samym stopniu, co bajecznie utalentowanym i pracowitym Lleytonem Hewittem - trudno wymienić wielu. Natomiast wydłuża się lista niespełnionych nadziei w różnym wieku:
Tim Henman, pomimo wimbledońskich tradycji rodzinnych, wzorowych manier i nienagannej sylwetki na korcie, znów nie spełnił oczekiwań tenisowej Anglii. To nie jest niespodzianka. Aby to zrozumieć, wystarczy przypomnieć wiekopomne pytanie mistrza Konstantego Ildefonsa: Dlaczego ogórek nie śpiewa? Timowi brak po prostu odrobiny iskry Bożej, czyli talentu, bez którego nie sposób osiągnąć szczyt. Kiedy kończą się wypracowane schematy, kiedy trzeba zawierzyć intuicji i instynktowi, a to często decyduje o sukcesie na trawie, Henman bywa bezradny. Również kaliber osobowości Anglika jest w sam raz na półfinał, gdzie znalazł się już po raz czwarty. Wątpię, by dotarł wyżej.
Marat Safin to kolejne wielkie rozczarowanie, choć z biegunowo odmiennych powodów. Rosjanin ma po prostu wszystkiego za dużo: siły, talentu, temperamentu, pieniędzy. Po tym, jak dwa lata temu zmiażdżył Samprasa w finale US Open, Marat zachowuje się jak prawdziwy Rasputin współczesnego tenisa, chwilami urzekający, częściej kapryśny w równym stopniu co prostacki i nie bardzo jakoś potrafię sobie wyobrazić, by postawą i ilością zwycięstw, a nie tylko gotówki i damskich podbojów, mógł dorównać prawdziwym tenisowym asom.
Andy Roddick już dwa lata temu został pasowany przez Amerykanów na następcę Samprasa. Może nim jeszcze zostać. Ma dokładnie tyle samo wzrostu, serwuje jak z katapulty, jest szybki, silny i potrafi pozornie wszystko. Choć nie skończył jeszcze 20 lat w turniejach wielkoszlemowych gra już trzeci sezon i tu zaczynają się schody. Zawsze jest jakiś dobry powód, żeby odpaść już w pierwszym tygodniu. To oczywiście niczego jeszcze nie przekreśla, ale pamiętajmy, że ci naprawdę wielcy Amerykanie bezbłędnie potrafili wykorzystać szansę "pierwszego strzału": Michael Chang wygrał Roland Garros, mając lat 17, w tym samym wieku Pete Sampras po raz pierwszy zwyciężył US Open. Pod tym względem Roddick staje się przygnębiająco normalny, choć oczywiście wszystko jeszcze przed nim.
Tę tenisową listę poległych można ciągnąć długo, od Rogera Federera po Marka Philipousisa. Jedynym tak naprawdę przyjemnym zaskoczeniem była gra Belga Xaviera Malisse'a, który jednak po tym, jak pokonał kolejno Kafielnikowa, Rusedskiego i Krajicka, uległ Argentyńczykowi Nalbandianowi, co dla wielu było rozczarowaniem, bo Malisse, jak się wydaje, ma więcej talentu i większe możliwości.
To oczywiście niesprawiedliwe, tak jak niesprawiedliwe jest napisanie o kimkolwiek, że jest przygnębiająco normalny. Ale kibic, jakim niekiedy bywa i dziennikarz, nie dba o sprawiedliwość. Chce mieć frajdę, niespodziankę, coś niezwykłego. Ot choćby, jak w ubiegłym roku, kiedy szalony rumak z Chorwacji Goran Ivanisevic, zaczynając turniej dzięki dzikiej karcie, skończył go po dwóch tygodniach jako zwycięzca! Wtedy mamy sensację, za jakimi kibice przepadają, wtedy przebaczamy takim jak Goran wszystko, bo oni dają nam złudzenia, że podobne dni i zdarzenia mogą się jeszcze powtórzyć.
Czy kimś podobnym może stać się dwudziestoletni, urodzony w Cordobie, nasz dobry znajomy z ubiegłorocznego sopockiego Idea Prokom Open Argentyńczyk David Nalbandian?
Na razie wiadomo o nim tyle, że był fantastycznym juniorem, w tej kategorii walczył w półfinale Wimbledonu, w finale na Roland Garros i wygrał US Open. Wiadomo też, że lubi łowić ryby, uparcie dąży do celu i właśnie osiągnął największy tenisowy sukces w życiu. Jest mocno wątpliwe, czy drobniutki, niepozorny Argentyńczyk zdoła wypełnić lukę, jaką w wyobraźni miłośników tenisa nieuchronnie zostawią tacy jak Agassi i Sampras. Ale też prawdziwe gwiazdy nie pojawiają się co chwilę.