Sylwia Gruchała: - Bo tak było, jest i będzie. Jeszcze przed turniejem postanowiłam sobie, że jak zdobędę medal, to zadedykuję go człowiekowi, który mnie ukształtował.
- Nie sądziłam, że media to wówczas rozdmuchają do takich rozmiarów. Przeze mnie ucierpiały różne osoby. Ale nie mogę powiedzieć, że żałuję. Dzięki temu nastąpiły zmiany w związku, o które walczyłam. Pagiński został w to wplątany przez przypadek. Sekretarz generalny Polskiego Komitetu Olimpijskiego Adam Krzesiński mówił wtedy o problemie alkoholowym, a ja stwierdziłam tylko, że Pagiński nas nie przygotował. Media dodały jedno do drugiego i wybuchła afera.
- Teraz żałuję, że tego nie zrobiłam, bo ta "afera filipińska" przyćmiła wielki sukces, jakim był na igrzyskach srebrny medal szpadzistów. To wszystko, co się wydarzyło w Pekinie kosztowało mnie wiele zdrowia. Dzisiaj żałuję relacji z fechmistrzem, bo rozstać się można było w innej formie.
- W poniedziałek mi pogratulował. Jestem mu bardzo wdzięczna. Ale ten medal przyszedł dla mnie w wielkim cierpieniu. To były dla mnie dwa najtrudniejsze lata w życiu.
- Tak. Choć teraz mam w sercu słońce, to przez wiele długich miesięcy, tam w środku było deszczowo i zimno. Po klęsce w Pekinie przechodziłam traumę. Zawsze myślałam o sobie, że jestem optymistką. Teraz widzę, że nad tym optymizmem trzeba bardzo ciężko pracować. Dziś mogę powiedzieć, że byłam w czarnej dupie. Bez wiary w to, że jeszcze wrócę na szczyt. Bywały momenty, że myślałam, że moja praca prowadzi donikąd.
- Miałam marzenia o powrocie na sportowy szczyt, wiedziałam jaką drogą powinnam pójść, chciałam znów osiągać emocjonalne stany, których doznawałam, kiedy zdobywałam medale. Ale długo nie wierzyłam, że jestem w stanie to na nowo przeżywać.
- Jakieś trzy miesiące temu. Zbudowałam siebie od środka na nowo. Zrozumiałam, że największym wsparciem będę sama dla siebie. Nie liczyłam na nikogo. Nie przejmowałam się żadną krytyką. Odnalazłam luz, którego wcześniej mi brakowało. Szermierka znów zaczęła sprawiać mi wiele radości. Choć z drugiej strony nie byłoby to możliwe, gdybym nie zrozumiała, że oprócz sportu są jeszcze ludzie, którzy dają mi wiele energii. Kiedyś liczyła się tylko plansza i floret. Teraz wiem, że mam wokół siebie przyjaciół, choć kiedy byłam młodsza nie zawsze zdawałam sobie z tego sprawę.
- Jasne. Każdy sportowiec, który osiąga sukces przechodzi taki okres. Bywało, że nie miałam ochoty spotykać się z ludźmi.
- Nie wiem. Ale wówczas wolałam iść na zakupy i kupić sobie pięć par butów, które i tak nie dawały mi na dłuższą metę radości, niż spotkać się z ludźmi. Dzisiaj cieszę się z jednej (śmiech).
- Patrząc prawdzie w oczy, spoczęłam wtedy na laurach. Zobaczyłam drugą Sylwię, swoją inną naturę.
- Chciałam zmienić środowisko i poznać nowych ludzi. Dotychczas żyłam pod ogromną presją. Potrzebowałam resetu.
- Teraz dwa razy bym się zastanowiła, czy wystąpić w takim programie. Przeszłam na chwilę na drugą stronę, ale szybko wróciłam, bo zobaczyłam, że to miejsce nie dla mnie. A sesja w piśmie dla mężczyzn była bardzo delikatna. Potraktowałam ją jako nowe doświadczenie.
- Medal dał mi wolność, której wcześniej mi brakowało. Dużo od siebie wymagam i zawsze chciałam zakończyć karierę w chwili, kiedy będę na szczycie. Wygląda na to, że chude lata właśnie się kończą. Nie myślę o końcu kariery, ale kiedy uznam, że nastąpi odpowiedni moment, chciałabym zakończyć ją tak, jak Leszek Blanik albo Adam Małysz - on zresztą przecież jeszcze skacze. Obaj odnieśli wielkie sukcesy, obaj mieli wahania formy, kibice się od nich odwrócili, a mimo to potrafili wrócić w wielkim stylu.
- Absolutnie nie! Wręcz kibicuję jej z całego serca, by walczyła jak najdłużej. Dotąd pokonałam ją tylko w zawodach Pucharu Świata. Jak ona zakończy karierę, zrobię to samo. Wygrałam ze wszystkimi czołowymi zawodniczkami na świecie. Teraz czekam tylko na dzień, kiedy pokonam ją na olimpiadzie w Londynie.
- Jestem trudną osobą do prowadzenia. Mam trudny charakter i może dlatego potrzebowaliśmy trochę więcej czasu, by zacząć nadawać na tych samych falach. Porażki mnie zahartowały, napędzały do jeszcze większej pracy, choć w ostatnim czasie od trenera Szmita dostałam mocno w kość.
- Jako 30-letnia kobieta trenowałam z takimi obciążeniami jak nastoletnie dziewczyny. Miałam najgorsze wyniki badań od lat, byłam przetrenowana. Czułam się jak przebity balon. Uważałam, że potrzebuję czegoś innego. W końcu, po wielu miesiącach udręki na treningach spotkaliśmy się z trenerem w połowie drogi.
- Nie raz płakałam, często jeszcze przed wyjściem z domu. Trener mnie krytykował, dużo zarzucał, obwiniał o wiele rzeczy. Moje potrzeby nie były wysłuchiwane. Było mi przykro. Czułam się, jakby ktoś ciągle podcinał mi skrzydła. Myślałam o zakończeniu kariery, bo psychicznie czułam, że nie dam rady tego udźwignąć. W tej całej sytuacji uratowało mnie tylko to, że zostałam sobą. Nie mogłam zrezygnować z moich marzeń.
- Brakowało komunikacji między trenerem a zawodniczkami. Niektóre z nich, szczególnie te młodsze potrzebowały czasu, by zrozumieć filozofię trenera i cele, jakie mamy przed sobą jako drużyna. Czym innym jest przecież sukces indywidualny, a czym innym drużynowy. Radość po sukcesie jest totalnie inna, bo w pierwszym przypadku cieszy się zawodniczka i trener, a w drugim wszyscy. Teraz jesteśmy jeszcze silniejsze.
- Nie. Potrzebowałam zmiany, ale dałam sobie ostatnią szansę.
- Tak, mimo że jest srebrny, nieolimpijski. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, kosztował mnie najwięcej. To były pierwsze zawody od dawna, kiedy miałam wszystko pod kontrolą. Byłam świadoma tego, co robię, choć Ania Rybicka, z którą spałam w pokoju mówiła, że w nocy przez sen zgrzytałam zębami.
- Jestem katem sama dla siebie. Na pewno moje koleżanki mają większy dystans do siebie. A z moich doświadczeń wynika, że w drodze do sukcesu trzeba liczyć tylko na to, co każdy ma w środku.
- Moim zdaniem na tym polega artyzm. Fechmistrz Pagiński mówił, że szermierka to sztuka. Też tak uważam.
- (śmiech). To może na tym zakończmy?