Sylwia Gruchała: Znowu mam w sercu słońce

- Po igrzyskach w Pekinie fizycznie i mentalnie czułam się fatalnie. Przed wyjściem na trening płakałam, myślałam o końcu kariery. Teraz wróciłam silniejsza - mówi po zdobyciu srebrnego medalu mistrzostw świata w turnieju drużynowym Sylwia Gruchała, florecistka Sietomu AZS AWFiS Gdańsk

Maciej Korolczuk: Kiedy rozmawialiśmy dzień po Waszym sukcesie w Paryżu, medal zadedykowałaś swojemu byłemu trenerowi Tadeuszowi Pagińskiemu. Dwa lata temu rozstaliście się w atmosferze skandalu, zarzucaliście sobie brak profesjonalizmu. Teraz mówisz, że bez Pagińskiego tego medalu by nie było. Nazwałaś go Mistrzem...

Sylwia Gruchała: - Bo tak było, jest i będzie. Jeszcze przed turniejem postanowiłam sobie, że jak zdobędę medal, to zadedykuję go człowiekowi, który mnie ukształtował.

Po klęsce w Pekinie mówiłaś "Gazecie": "Pagiński nie podchodził do sprawy szkolenia profesjonalnie. A jeśli ktoś nie potrafi być zawodowcem, powinien złożyć broń i odejść. Nie zarzucam mu braku chęci. Tylko że nie zawsze był do zajęć... przygotowany".

- Nie sądziłam, że media to wówczas rozdmuchają do takich rozmiarów. Przeze mnie ucierpiały różne osoby. Ale nie mogę powiedzieć, że żałuję. Dzięki temu nastąpiły zmiany w związku, o które walczyłam. Pagiński został w to wplątany przez przypadek. Sekretarz generalny Polskiego Komitetu Olimpijskiego Adam Krzesiński mówił wtedy o problemie alkoholowym, a ja stwierdziłam tylko, że Pagiński nas nie przygotował. Media dodały jedno do drugiego i wybuchła afera.

To może trzeba było stanąć przed kamerami raz jeszcze i wszystkie przekłamania odkręcić?

- Teraz żałuję, że tego nie zrobiłam, bo ta "afera filipińska" przyćmiła wielki sukces, jakim był na igrzyskach srebrny medal szpadzistów. To wszystko, co się wydarzyło w Pekinie kosztowało mnie wiele zdrowia. Dzisiaj żałuję relacji z fechmistrzem, bo rozstać się można było w innej formie.

Jak wyglądają dzisiaj wasze relacje?

- W poniedziałek mi pogratulował. Jestem mu bardzo wdzięczna. Ale ten medal przyszedł dla mnie w wielkim cierpieniu. To były dla mnie dwa najtrudniejsze lata w życiu.

Krew, pot i łzy?

- Tak. Choć teraz mam w sercu słońce, to przez wiele długich miesięcy, tam w środku było deszczowo i zimno. Po klęsce w Pekinie przechodziłam traumę. Zawsze myślałam o sobie, że jestem optymistką. Teraz widzę, że nad tym optymizmem trzeba bardzo ciężko pracować. Dziś mogę powiedzieć, że byłam w czarnej dupie. Bez wiary w to, że jeszcze wrócę na szczyt. Bywały momenty, że myślałam, że moja praca prowadzi donikąd.

Stojąc przed lustrem widziałaś wypalonego sportowca, któremu rywalizacja i sukcesy, ale okupione ciężkimi treningami, nie sprawiały już żadnej satysfakcji?

- Miałam marzenia o powrocie na sportowy szczyt, wiedziałam jaką drogą powinnam pójść, chciałam znów osiągać emocjonalne stany, których doznawałam, kiedy zdobywałam medale. Ale długo nie wierzyłam, że jestem w stanie to na nowo przeżywać.

Kiedy nastąpił przełom?

- Jakieś trzy miesiące temu. Zbudowałam siebie od środka na nowo. Zrozumiałam, że największym wsparciem będę sama dla siebie. Nie liczyłam na nikogo. Nie przejmowałam się żadną krytyką. Odnalazłam luz, którego wcześniej mi brakowało. Szermierka znów zaczęła sprawiać mi wiele radości. Choć z drugiej strony nie byłoby to możliwe, gdybym nie zrozumiała, że oprócz sportu są jeszcze ludzie, którzy dają mi wiele energii. Kiedyś liczyła się tylko plansza i floret. Teraz wiem, że mam wokół siebie przyjaciół, choć kiedy byłam młodsza nie zawsze zdawałam sobie z tego sprawę.

Odbiła Ci sodówka?

- Jasne. Każdy sportowiec, który osiąga sukces przechodzi taki okres. Bywało, że nie miałam ochoty spotykać się z ludźmi.

Poczucie wyższości?

- Nie wiem. Ale wówczas wolałam iść na zakupy i kupić sobie pięć par butów, które i tak nie dawały mi na dłuższą metę radości, niż spotkać się z ludźmi. Dzisiaj cieszę się z jednej (śmiech).

To sodówka w wersji light.

- Patrząc prawdzie w oczy, spoczęłam wtedy na laurach. Zobaczyłam drugą Sylwię, swoją inną naturę.

Po aferze w Pekinie zrobiłaś sobie przerwę. Więcej mówiło się o Gruchale celebrytce niż sportowcu.

- Chciałam zmienić środowisko i poznać nowych ludzi. Dotychczas żyłam pod ogromną presją. Potrzebowałam resetu.

Takim resetem była przygoda z zespołem Feel, sesja dla CKM-u czy udział w Tańcu z Gwiazdami?

- Teraz dwa razy bym się zastanowiła, czy wystąpić w takim programie. Przeszłam na chwilę na drugą stronę, ale szybko wróciłam, bo zobaczyłam, że to miejsce nie dla mnie. A sesja w piśmie dla mężczyzn była bardzo delikatna. Potraktowałam ją jako nowe doświadczenie.

Co w takim razie stymulowało Cię do powrotu?

- Medal dał mi wolność, której wcześniej mi brakowało. Dużo od siebie wymagam i zawsze chciałam zakończyć karierę w chwili, kiedy będę na szczycie. Wygląda na to, że chude lata właśnie się kończą. Nie myślę o końcu kariery, ale kiedy uznam, że nastąpi odpowiedni moment, chciałabym zakończyć ją tak, jak Leszek Blanik albo Adam Małysz - on zresztą przecież jeszcze skacze. Obaj odnieśli wielkie sukcesy, obaj mieli wahania formy, kibice się od nich odwrócili, a mimo to potrafili wrócić w wielkim stylu.

Takim bodźcem do większej pracy byłaby konferencja prasowa, na której Twoja największa rywalka Włoszka Valentina Vezzali ogłosiłaby zakończenie kariery?

- Absolutnie nie! Wręcz kibicuję jej z całego serca, by walczyła jak najdłużej. Dotąd pokonałam ją tylko w zawodach Pucharu Świata. Jak ona zakończy karierę, zrobię to samo. Wygrałam ze wszystkimi czołowymi zawodniczkami na świecie. Teraz czekam tylko na dzień, kiedy pokonam ją na olimpiadzie w Londynie.

Teraz jesteś w zupełnie innym miejscu, niż dwa lata temu. Dlaczego tak dużo czasu musiało upłynąć, byś znalazła wspólny język z nowym trenerem Longinem Szmitem?

- Jestem trudną osobą do prowadzenia. Mam trudny charakter i może dlatego potrzebowaliśmy trochę więcej czasu, by zacząć nadawać na tych samych falach. Porażki mnie zahartowały, napędzały do jeszcze większej pracy, choć w ostatnim czasie od trenera Szmita dostałam mocno w kość.

Różniliście się w kwestii ilości i jakości treningów.

- Jako 30-letnia kobieta trenowałam z takimi obciążeniami jak nastoletnie dziewczyny. Miałam najgorsze wyniki badań od lat, byłam przetrenowana. Czułam się jak przebity balon. Uważałam, że potrzebuję czegoś innego. W końcu, po wielu miesiącach udręki na treningach spotkaliśmy się z trenerem w połowie drogi.

Były awantury?

- Nie raz płakałam, często jeszcze przed wyjściem z domu. Trener mnie krytykował, dużo zarzucał, obwiniał o wiele rzeczy. Moje potrzeby nie były wysłuchiwane. Było mi przykro. Czułam się, jakby ktoś ciągle podcinał mi skrzydła. Myślałam o zakończeniu kariery, bo psychicznie czułam, że nie dam rady tego udźwignąć. W tej całej sytuacji uratowało mnie tylko to, że zostałam sobą. Nie mogłam zrezygnować z moich marzeń.

Mimo, że w kadrze nie było atmosfery...

- Brakowało komunikacji między trenerem a zawodniczkami. Niektóre z nich, szczególnie te młodsze potrzebowały czasu, by zrozumieć filozofię trenera i cele, jakie mamy przed sobą jako drużyna. Czym innym jest przecież sukces indywidualny, a czym innym drużynowy. Radość po sukcesie jest totalnie inna, bo w pierwszym przypadku cieszy się zawodniczka i trener, a w drugim wszyscy. Teraz jesteśmy jeszcze silniejsze.

W trudnych chwilach, kiedy myślałaś o końcu kariery, miałaś w zanadrzu plan awaryjny? Sposób na dalsze życie?

- Nie. Potrzebowałam zmiany, ale dałam sobie ostatnią szansę.

To Twój najcenniejszy medal?

- Tak, mimo że jest srebrny, nieolimpijski. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, kosztował mnie najwięcej. To były pierwsze zawody od dawna, kiedy miałam wszystko pod kontrolą. Byłam świadoma tego, co robię, choć Ania Rybicka, z którą spałam w pokoju mówiła, że w nocy przez sen zgrzytałam zębami.

Dla Sylwii Gruchały najważniejsza jest Sylwia Gruchała?

- Jestem katem sama dla siebie. Na pewno moje koleżanki mają większy dystans do siebie. A z moich doświadczeń wynika, że w drodze do sukcesu trzeba liczyć tylko na to, co każdy ma w środku.

Tak mówią albo ludzie genialni, albo egoiści.

- Moim zdaniem na tym polega artyzm. Fechmistrz Pagiński mówił, że szermierka to sztuka. Też tak uważam.

Pagiński mówi też, że floret trzeba trzymać jak ptaszka. Tak, żeby go nie wypuścić, ale i nie udusić.

- (śmiech). To może na tym zakończmy?

Copyright © Agora SA