Tenis 2000. Sezon z trzema zerami

Miało być jaśniej i czytelniej, tymczasem trzeba było rozegrać 69 turniejów, 3011 pojedynków, żeby o wszystkim zadecydował ten 3012... - pisze Zdzisław Ambroziak

Tenis 2000. Sezon z trzema zerami

Miało być jaśniej i czytelniej, tymczasem trzeba było rozegrać 69 turniejów, 3011 pojedynków, żeby o wszystkim zadecydował ten 3012... - pisze Zdzisław Ambroziak

Miało być jaśniej i czytelniej, tymczasem trzeba było rozegrać 69 turniejów, 3011 pojedynków, żeby o wszystkim zadecydował ten 3012...

Trochę głupio pisać o cieniach czy ciemnościach, kiedy na światowych kortach wszystko dzieje się w świetle jupiterów. Nawet jeżeli słońce nie dopisuje, kamery telewizyjne potrafią rozjaśnić obraz. Tenis, czy to na początku, czy na końcu wieku, skazany jest na sukces i co do tego nie ma wątpliwości. Niemniej jednak, moim zdaniem, cena sukcesu na światowych kortach staje się coraz wyższa. Tą ceną, choć aż boję się o tym pisać, są coraz ciemniejsze opary absurdu.

Oczywiście, również w tym roku były momenty strzeliste, zapierające dech w piersi:

Półfinał Australian Open Andre Agassi

- Pete Sampras. Prawdziwy mecz tytanów. Wcale nie jestem pewien, czy kiedykolwiek jeszcze ci dwaj spotkają się w tak wspaniałej dyspozycji jak ubiegłego stycznia w Melbourne.

Gustavo Kuerten - Juan Carlos Ferrero na Roland Garros.

Hiszpan, jako pierwszy w historii debiutant, dochodzi w Paryżu do półfinału, gdzie przegrywa, właściwie na własne życzenie, z późniejszym triumfatorem.

Zuchwały Marat Safin zdobywający Nowy Jork. Pete Sampras przyznał później, że nigdy nie został tak zmiażdżony na korcie w meczu o wielką stawkę, tzn. w finale US Open. Rewanż Amerykanina nastąpił niedługo później, podczas Masters w Lizbonie.

Niezłomny Magnus Norman o krok od zwycięstwa w Paryżu. Człowiek, który trzy lata temu przeżył pięciogodzinną operację serca, przez pierwsze półrocze był na czele klasyfikacji Champions Race! Pod koniec roku był już całkowicie wyczerpany, ale proszę poczekać do Estoril, jak zacznie się sezon na kortach ziemnych w Europie...

Epicka batalia Lleytona Hewitta i Alberta Costy w finale Pucharu Davisa w Barcelonie. Komentuję tenis od wielu już lat, ale nie pamiętam, kiedy tak bardzo przejąłem się rozgrywkami drużynowymi, które nie dotyczyły mnie bezpośrednio; grali przecież Australijczycy z Hiszpanami.

Lista pasjonujących tenisowych wydarzeń jest więc długa, szkoda, że tradycyjnie nie ma na niej nawet śladu kogoś z Polski. Celowo nie wspominam tymczasem o kobietach, bo najlepsze zostawiam sobie na deser. Niemniej jednak posępnych cieni nad kortami jest wiele i nie sposób ich przemilczeć. Zacznijmy od Pucharu Davisa.

Finał w Barcelonie był pod wieloma względami unikalny.

Podtekstów i czynników dodatkowo podnoszących stawkę meczu było aż nadto. Z jednej strony Hiszpanie, brylujący na kortach ziemnych od dziesięcioleci, chlubiący się taką galerią asów, jak Santana, Orantes, Higueras czy Bruguera, nigdy w historii nie zdobyli Pucharu Davisa. Z drugiej - Australijczycy bez obrażonego na cały świat Phillipousisa, świadomi, że ten mecz będzie jednym wielkim pożegnaniem.

Jeszcze przed przybyciem do Europy kapitan John Newcombe ogłosił, że po zakończeniu tego finału rezygnuje ze swojej funkcji. Odejście z drużyny zapowiedział też jego wieloletni asystent Tony Roche. Jeden z najlepszych deblistów w historii, 35-letni Mark Woodford meczem w Barcelonie postanowił zakończyć swoją bajeczną karierę. Jak na ironię losu, przyszło mu grać w parze z niewiele młodszym Sandonem Stole, który miał szansę nadać swojej karierze szczególny wyznacznik jakościowy, ale w pamięci miłośników tenisa pozostanie raczej wyłącznie jako synek wielkiego Freda.

Gdyby nie te wszystkie podteksty, finał byłby dość dobry, ale zwalający z nóg jedynie gospodarzy.

Raz jeszcze okazało się, że mecze deblowe przez okrągły rok rozgrywa się jedynie (podobnie jak miksty) dla podtrzymania tradycji oraz w celach zarobkowych. Taki Sandon Stole, lat 30, miejsce stałego zamieszkania North Miami Beach, nigdy nie wygrał niczego poważnego w karierze (w odróżnieniu od wielkiego ojca), a zarobił już swobodnie wiele milionów dolarów.

Ta łatwość zarabiania pieniędzy na korcie, jeżeli umie się dobrze cokolwiek, prowadzi do kwestionowania walorów tak niepodważalnych, jak choćby w tenisie Puchar Davisa.

Ameryka, najsilniejsza potęga tenisowa świata, domaga się modyfikacji formuły najstarszych drużynowych rozgrywek nowożytnego sportu. Andre Agassi i Pete Sampras uważają, że powinny one być rozgrywane co dwa lata. Jeśli nic się nie zmieni, ani jeden, ani drugi supergwiazdor w tych zawodach już nie wystąpi.

John McEnroe sądził wprawdzie, że zwabi najlepszych ogromnymi pieniędzmi od sponsorów, ale kiedy to się nie udało, również wielki McEnroe złożył rezygnację. Wszystko to niebezpiecznie ociera się o

granice kabotyństwa.

Następcą Johna na stanowisku kapitana daviscupowej reprezentacji USA zostanie jego brat Patrick McEnroe. Poproszony o komentarz John (bez wątpienia jeden z najlepszych graczy w historii tenisa) powiedział, że to dobry wybór. Zapewnił przy tym, że jeżeli zostanie powołany do reprezentacji w deblu, to nie odmówi. "John McEnroe w reprezentacji USA oznacza, że będą nowe zwycięstwa i nowe tytuły. Wystarczy, że Patrick wstawi mnie do składu" - dodał.

Goran Ivanisevic, trzykrotny finalista Wimbledonu, połamał wszystkie rakiety podczas meczu drugiej rundy turnieju w Brighton. Został zdyskwalifikowany za... brak sprzętu do gry. Sędzia naczelny Alan Mills (również główny w Wimbledonie) przyznał, że takiej historii na własne oczy jeszcze nie widział. Sam Chorwat natomiast był zachwycony swoim wyczynem, oznajmiając na konferencji prasowej, że i to jest sposób, aby przejść do historii sportu.

Marat Safin i Jewgienij Kafielnikow osobiście albo poprzez prezydenta Rosyjskiej Federacji Tenisowej Szamila Tarpiszczewa zapewniają o nadzwyczajnym rozwoju tenisa w ich ojczyźnie. "Komunizm minął i tenis przestał być w Rosji grą dla uprzywilejowanych. Dyscyplina, zaangażowanie i konkurencja w byłych republikach radzieckich jest silna jak nigdy dotąd." - mówił w Lizbonie Tarpiszczew. Wszyscy z wymienionych podkreślają, jak bardzo leży im na sercu dobro tenisowej dziatwy od Bałtyku aż po Ural i Syberię.

Jednocześnie Safin, duży dzieciak, którego talent i możliwości są rzeczywiście fenomenalne, zastanawia się, czy zamówić nowy model Ferrari, czy jednak ostatnią wersję Porsche. Kafielnikow natomiast w jednym z wywiadów podczas Masters w Lizbonie przyznał, że nie znosi tłumów i czekania.

"Cała godzina na lotnisku - to jest koszmar. Te setki ludzi, kłębiące się do odprawy paszportowej i po bagaże, wpływają na mnie deprymująco. Nie jestem w stanie tego znieść. Dlatego kiedy jestem w Europie, nie ruszam się bez własnego samolotu". Kafielnikow, wzorem wielu innych gwiazd "showbiz", ma prywatnego odrzutowca.

Takich przykładów można podać więcej. Tym bardziej sympatyczne i wyraziste, wobec tego targowiska próżności, są sylwetki Magnusa Normana, Gustavo Kuertena czy wśród pań Lindsey Davenport, którzy najlepiej, jak potrafią, po prostu grają w tenisa.

Klasyfikacje

Osobnym tematem są klasyfikacje i rankingi. Kiedy rok temu ogłoszono, że w celu uproszczenia i zwiększenia ich czytelności wprowadza się Champions Race, czyli Wyścig Mistrzów, zachwyt był powszechny. Sędziwy Todd Martin wypowiadał się z zachwytem, że "to, co dobre i czytelne dla kibiców, jest też dobre dla tenisistów i rozwoju gry". Rezultat okazał się taki, że na konferencji prasowej w Lizbonie Andre Agassi opowiadał zabawne banialuki niepozostawiające najmniejszych złudzeń, iż kompletnie nie orientuje się on w zawiłościach owych klasyfikacji (drugą jest Entry System). Zresztą, prawdę mówiąc, trudno mu się dziwić. On i Pete Sampras są już tak bajecznie bogaci, że marzą o świętym spokoju i prestiżowych próbach wielkoszlemowych. Do tego dochodzi dziewięć turniejów tzw. Masters Series, gdzie jest do wygrania ponad 50 procent całej puli przeznaczonej przez ATP na premie przez cały rok. Koncentrując się jedynie na tych terminach, zarówno Andre, jak i Pete zarobią na korcie jeszcze wiele milionów dolarów. Dotyczy to oczywiście pozostałych członków tenisowej arystokracji.

Tak czy inaczej - miało być jaśniej i czytelniej, tymczasem trzeba było rozegrać 69 turniejów, 3011 pojedynków, żeby o wszystkim zadecydował ten 3012... W tym ostatnim meczu Kuerten pokonał Agassiego i wygrał wyścig mistrzów, a także ranking ATP Entry System, tyle że tym ostatnim naprawdę nikt się zbytnio nie interesował. Sami tenisiści przyznawali to zupełnie otwarcie, tylko Marat Safin błagał w Lizbonie najpierw Samprasa, później Agassiego, żeby wygrali z Kuertenem, bo to zapewniłoby Rosjaninowi zwycięstwo w obu klasyfikacjach.

Na koniec, zgodnie z zapowiedzią, zostawiam sobie to, co lubię najbardziej, czyli

płeć piękną.

Teoretycznie wszystko jest w najlepszym porządku. Przynajmniej przy kasie panuje równouprawnienie i triumf emancypacji. Po Flushing Meadows, również w Australian Open, suma nagród dla pań będzie równa puli przeznaczonej dla mężczyzn. Billie-Jean King, Martina Navratilova i wpatrzone w nie feministki mają powody do satysfakcji.

Jednak przy bliższych oględzinach i tu można dostrzec niepokojące zwiastuny ciemności. Pierwszym jest dla mnie rozwój tenisowej kariery rodziny Williams. Broń Boże, nie ze względu na kolor skóry. Rozumnych i ciemniaków Stwórca rozsypał "po wsiem", nie bacząc na kolor skóry - to pewne.

Jednakże figury retoryczne i fizjologiczne, jakie wyczyniały siostry Serena i Wenus podczas mijającego roku, były zdumiewające. Pomijam zmiany w sylwetce, choć to, co stało się w połowie roku z Sereną Williams, powinno wzbudzić zainteresowanie i zazdrość Pameli Anderson (tyle że w przypadku tenisistki to nie jest sylikon). Pomijam, że Venus po miesiącach przerwy w treningach wraca na kort mocniejsza niż kiedykolwiek, tylko nigdy nie wiadomo, jaki kaprys strzeli jej do głowy. Niektóre deklaracje są jednak tak osobliwe, że człowiek zaczyna się rzeczywiście martwić o stan zdrowia i córek, i rodziców.

W nowojorskim Masters siostry nie wystąpiły, ponieważ jedna miała kontuzję, a druga anemię. Niedługo później, w finale Pucharu Federacji (damski odpowiednik Pucharu Davisa), również nie grały, ponieważ musiały się poświęcić obowiązkom szkolnym. W tym samym czasie tata Richard, twórca tenisowej i ekonomicznej potęgi całej rodziny, oświadczył, że ponieważ córki mają szczególnie duży udział w finansowym boomie kobiecego tenisa, powinny mieś z tego szczególnie duże profity. Mama Oracene, oraz ostra grupy raperów płci obojga, uzupełniają ten rodzinny konterfekt.

Aby wyczerpać temat płci pięknej i ostatecznie uniknąć podejrzeń o uprzedzenia rasowe, opowiem o Annie Kurnikowej, stuprocentowej blondynce.

Ponieważ dorywczo dorabiam jako komentator telewizyjny, co wiąże się z podróżami zagranicznymi, przytrafiają mi się pouczające doświadczenia. W centrum fitness hotelu Hilton w Maidstone (stolica hrabstwa Kent) wpadła mi w ręce ulotka reklamowa, o której muszę opowiedzieć.

Główny tytuł na pierwszej stronie to "Shock Absorber", czyli pochłaniacz wstrząsów. Na kolejnych stronach widzimy fotografie majtek i staników dla kobiet aktywnych z zapewnieniem, iż są to najważniejsze części wyposażenia sportsmenki. Pomiędzy tym wszystkim liczne fotografie Anny Kurnikowej z autografem. Wracając do okładki, widnieje na niej Kurnikowa w biustonoszu, ale bez koszuli, oraz hasło wypisane na piłce do tenisa: "Only the ball shoud bounce" - tylko piłka powinna skakać (odbijać się).

Wbrew pozorom ta reklamowa ulotka jest znakiem sportowego czasu. Anna Kurnikowa uchodzi za tenisową megagwiazdę, choć w życiu nie wygrała jeszcze turnieju WTA. We wszystkich telewizyjnych tenisowych quizach wymieniana jest jednym tchem wraz z Moniką Seles, Steffi Graf i Martiną Hingis czy Gabrielą Sabatini, aby utrwalić jej komercyjny miraż, nie mający żadnego związku z jej sportową wartością i klasą. Wizerunek sportu jako gałęzi przemysłu służącej jedynie do zarabiania pieniędzy jest tu wprawdzie estetyczny, ale nie mniej przez to przygnębiający.

Gorzej, że wielu rodziców idzie tropem mamy Ałły Kurnikowej. Marinko Lucic i Damir Dokic są na pierwszych stronach gazet głównie przy okazji skandali. Dokic chce się wręcz wyrzec australijskiego obywatelstwa, z którego jeszcze niedawno była taka dumna. Nie ma co, koniec wieku daje o sobie znać również na światowych kortach.

Będzie lepiej

Na szczęście są również prawdziwe tenisistki. Monika Seles z nieznośnej i irytującej nastolatki wyrosła na następczynię tych najwspanialszych. Nie ma oparcia w muskulaturze i przygotowaniu atletycznym (nigdy nie miała), ale imponuje determinacją i klasą. Davenport jest coraz groźniejsza i coraz sympatyczniejsza. Martina Hingis, najbardziej utalentowana z nich wszystkich, staje się bliższa miłośnikom tenisa na całym świecie głównie przez drogę do dorosłości, którą przebywa pod nieustanną obserwacją kamer telewizyjnych. Hiszpanki Sanchez-Vicario-Vehils oraz Conchita Martinez wypadną zapewne niebawem z wielkiej gry, ale pojawiły się nowe talenty Kim Klijsters i Jeleny Dementiewej.

Lansowany od pewnego czasu przez ATP program "new balls, pleace" - nowe piłki, proszę - również zapowiada się atrakcyjnie. Marat Safin, Juan Carlos Ferrero, Lleyton Hewitt, a także Gustavo Kuerten będą musieli mierzyć siły przede wszystkim z Agassim i Samprasem, którzy ani myślą kończyć kariery. Pete zapowiedział wręcz, że chce zdobywać tytuły wielkoszlemowe wcale nie tylko w Wimbledonie. A przecież Phillipousis, Enquist, Corretja, Haas, Norman, Kiefer, wszyscy oni dopiero czekają na swój wielki dzień.

W tym świetle wyjątkowo spokojnie i statecznie przedstawia się sytuacja w polskim tenisie. W imieniu najlepszych pań - Grzybowskiej, Olszy, i Żarskiej - wypowiadają się wyłącznie rodzice i tylko to jest zgodne ze światowymi standardami.

Co do mężczyzn natomiast, to Krystian Pfeiffer zawiadomił niedawno z satysfakcją, że zagrał w poważnym turnieju ATP. "W Sztokholmie mogłem wystąpić bez niczyjej łaski i wstawiennictwa" - powiedział Krystian, jakby żaląc się, że nikt mu nie pomaga i nikt się nim nie interesuje. W istocie chodzi o turniej Scania Open, jeden z ostatnich w roku, z którego masowo wycofują się lepsi tenisiści z powodu kontuzji lub przemęczenia. Ponieważ w Szwecji od lat pracuje trener Paweł Strauss, to dzięki jego czujności Pfeiffer mógł zagrać w eliminacjach. Przegrał w pierwszej rundzie z szerzej nieznanym Szwedem Johanem Ortegrenem.

Na przejaśnienia w polskim tenisie przyjdzie nam pewnie jeszcze jakiś czas poczekać.

Zdzisław Ambroziak

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.