W ubiegłym tygodniu kolarz warszawskiej grupy Servisco zdobył w Antwerpii brązowy medal mistrzostw świata w jeździe na 1 kilometr.
Ile jest w Polsce drewnianych krytych torów, których jedno okrążenie ma długość 250 metrów, czyli takich, na jakich w Antwerpii były rozgrywane mistrzostwa świata? W projektach architektów i działaczy sportowych kilka, w rzeczywistości żadnego. Dla porównania - w Japonii jest ich około 50. A ile Japończycy zdobyli medali w Antwerpii? Ani jednego. Australijczycy, u których kolarstwo torowe jest sportem niemal narodowym, mają 20 torów. Wobec takiego zaplecza ich dorobek medalowy z belgijskich mistrzostw jest dosyć skromny - tylko trzy krążki.
Trzeba być zawziętym, aby zmusić się do trenowania w Polsce tej dyscypliny i wytrwać w niej 20 lat. Trzeba mieć nie lada talent, aby mimo siermiężnych warunków być w pierwszej trójce mistrzostw świata.
W Polsce tory jednak są. W Warszawie niszczejący obiekt Orła przy ulicy Podskarbińskiej. W Szczecinie betonowy tor o długości jednego okrążenia 400 m. Odbywały się na nim mistrzostwa Europy i zawody Pucharu Świata. - Różnica między ściganiem się na drewnie i betonie? To tak, jakby skręcając z dwupasmowej jezdni, wjechać w jednopasmową. Na drewnianym krótkim torze są krótkie proste, krótkie wiraże. Na 250 m trzeba dwukrotnie pokonać zakręt pod kątem 180 stopni (prędkość jest więc mniejsza) - tłumaczy Krejner.
Jest też tor w Żyrardowie, położonym 45 kilometrów od Warszawy. Niedawno wyremontowany, 300-metrowy, oczywiście betonowy. Trenują na nim uczniowe szkoły mistrzostwa sportowego. Tutaj też zaczął treningi Grzegorz Krejner. - I trenuję nadal. Mieszkam niedaleko. W maju przyszłego roku mija 20 lat, jak wjechałem na niego pierwszy raz - mówi 32-letni kolarz.
Brązowy medalista z Antwerpii mieszkał w Międzyborze trzy kilometry od Żyrardowa. - Do szkoły przyszli trenerzy i powiedzieli, że ogłaszają nabór do sekcji kolarskiej. Ustawili cykloergometr, na którym każdy, kto chciał, miał kręcić pedałami non stop przez dwie minuty. Pamiętam, że "jechałem w trupa". Przejechałem 1350 m. Niedługo potem wystartowałem w pierwszych zawodach na 500 i 2000 m. Zająłem drugie miejsce. Kolega z Radziejowic wyprzedził mnie minimalnie. Miał pecha, często się przewracał i szybko zakończył karierę. Ja miałem więcej szczęścia. Jeżdżę do dziś i nie zamierzam kończyć. Teraz gdy zdobyłem medal w Antwerpii, nawet mi nie wypada.
Dwa lata temu Krejner był jednak bliski zrezygnowania z kolarstwa. Przestało istnieć województwo skierniewickie. Klub Cyklista Żyrardów (dawniej Żyrardowianka) został pozbawiony dotacji dla seniorów. - Postawiono tylko na młodzież. Zostałem na lodzie. Żyłem ze skromnego stypendium Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. To za mało, aby utrzymać rodzinę. Najgorsze, że powiedziano mi o tym zbyt późno. Przed mistrzostwami świata będącymi kwalifikacjami do olimpiady w Sydney. Nie miałem czasu skupić się na normalnych przygotowaniach. Wtedy przyszedł mi z pomocą Zbigniew Szczepkowski.
Szczepkowski, były torowiec, ale bardziej znany z wyścigów na szosie, był już wtedy dyrektorem grupy zawodowej Servisco. - Wiedziałem, że Grzesiek to nasz najlepszy zawodnik na torze. Miałem tylko jeden problem. Kolarstwo torowe słabo sprzedaje się w mediach, a to głównie interesowało mojego sponsora. Przekonałem go, mówiąc: "Grzesiek jest profesjonalistą, który daje przykład innym". Nie pomyliłem się. Młodsi szosowcy uczą się od niego. Sukces Krejnera też zrobił swoje. Proszę mi pokazać inną polską grupę, która ma medalistę mistrzostw świata - mówi Szczepkowski. Przerwał na chwilę rozmowę, umawiając swojego zawodnika na kolejne wywiady z telewizją i radiem.
- Gdybym podpisał umowę z Servisco rok wcześniej, może pojechałbym lepiej na igrzyskach. Pojechałem na pierwsze zgrupowanie po podpisaniu kontraktu i nie musiałem się już martwić, czy żona z dzieckiem ma pieniądze, czy nie - mówi Krejner.
W Sydney był siódmy w wyścigu na 1 km, o jedno miejsce dalej niż cztery lata wcześniej w Atlancie. Zawiódł też w sprincie olimpijskim, w którym zajął miejsce poza pierwszą dziesiątką. - Stawiano na nas, bo byliśmy mistrzami Europy. Ale właśnie szum wokół nas chyba za bardzo nam przeszkodził.
Siódme miejsce wśród najlepszych sprinterów świata w Sydney niezauważalne w Polsce doceniono na świecie. Krejner otrzymał zaproszenie do Japonii na występy w zawodach w keirinie.
Keirin to wyścig sprinterski, ale o skomplikowanych zasadach. Na mistrzostwach świata jedzie się za rozprowadzającym grupę kolarzem (w Japonii za trenerem jeżdżącym na motorku). Przypomina to trochę rolę "zająca" w biegach średnio- i długodystansowych w lekkoatletyce. 2,5 rundy przed końcem wyścigu rozprowadzający zjeżdża z toru. - I zaczyna się sprint, przepychanki i szaleństwo. Prędkości zbliżone są do 80 km/godz. Małe obsunięcie koła wystarczy, by doszło do kraksy. Tak było w tym roku w finale mistrzostw świata. Przewróciło się czterech zawodników. Francuz Rousseau został zniesiony na noszach. Jens Fiedler dobiegł do mety z rowerem na ramionach. Dzięki temu zdobył brązowy medal.
W Japonii szaleństwo keirinu dotyczy również kibiców. Wypełniają hale do ostatniego miejsca. - Kibice stawiają na zawodników jak na konie. Kolektur w każdym mieście są setki, grających tysiące.
Kolarze w keirinie są niczym firma na giełdzie papierów wartościowych. Każda informacja dotycząca stanu zdrowia, roweru, przełożenia dzień wcześniej jest zaprotokołowana i przekazana do kolektur. Nie ma żadnej tajemnicy. Totkowicze muszą mieć pełną jasność, kogo obstawić. - Często widziałem swój numer na tablicy i procent szans na zwycięstwo, jakie mi dawano. Stawiać na siebie nie mogłem.
- Dzięki występom w Japonii wiele zyskałem, choć nie są to zawody dla sprinterów. Nabrałem doświadczenia i pewności siebie. Wiedziałem, kiedy zaatakować, kiedy odpuścić - mówi Krejner. W Antwerpii zajął w tej konkurencji dziewiąte miejsce. Wygrał swój bieg eliminacyjny. Było to kilka dni po brązowym medalu mistrzostw świata na 1 kilometr.
- Ten medal był niespodzianką - dla mnie, rywali, kibiców. Startowałem czwarty od końca. Uzyskałem najlepszy czas. Wtedy pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, było: "Jestem czwarty". Nie zmartwiłem się, bo przecież byłoby to największe moje osiągnięcie w karierze. Po mnie pojechał Francuz Gane. Przegrał ze mną i wiedziałem, że mam brązowy medal. Gdy Niemiec Lausberg pokonywał dystans, koledzy na bieżąco informowali mnie, jaki ma czas. Wyglądało na to, że może być srebro, ale on w końcówce o 0,2 sekundy okazał się lepszy. Francuz Tournant był poza zasięgiem. To niekwestionowany mistrz tych zawodów, zdobył w Belgii trzy złote medale.
Te 0,2 s do srebrnego medalisty Niemca Lausberga Krejner stracił być może, wjeżdżając na ostatnim wirażu na gąbkę toru. - W końcówce uruchamia się wszystkie rezerwy. Jedzie się na długu tlenowym. Rzuca się rowerem. Trudno utrzymać prosty tor jazdy.
Medal Krejnera jest pierwszym w tej dyscyplinie krążkiem dla Polski od 13 lat. W 1988 roku w Gandawie Lech Piasecki zdobył złoto na 5 km zawodowców. Zawodnik Servisco zdobył go jednak w fatalnej sytuacji dla tej dyscypliny. Przed mistrzostwami torowcy mieli tylko tydzień na treningi na drewnianym obiekcie. Polski Związek Kolarski tylko na taki czas wysłał kadrę do Frankfurtu nad Odrą. W Antwerpii reprezentacja również z powodu oszczędności mieszkała w hotelu klasy turystycznej, w centrum miasta. - O godzinie 3 rano trzeba było wychodzić i uspokajać gości. Jak tu można mówić o odpoczynku przed startem?
Nazajutrz po powrocie z Antwerpii krążek w tęczowych barwach Międzynarodowej Federacji Kolarskiej (UCI) przyniósł do siedziby grupy Servisco. Zostawił go w biurze trochę jako argument w rozmowach kontraktowych. Dotychczasowa umowa kończy się mu w tym roku. Mimo niepewności i trudności losu torowca chce się nadal ścigać. - Przynajmniej do igrzysk w Atenach.