Mariusz Czerkawski, hokeista New York Islanders: Kilkaset kilometrów od Nowego Jorku, na obozie przygotowawczym w Lake Placid. Nowy Jork opuściliśmy zresztą w ostatniej chwili, w poniedziałek wieczorem. We wtorek rano nastąpił atak.
Jeszcze w piątek byłem z Wojtkiem Fibakiem i jego żoną w pobliżu WTC na kolacji, w niedzielę wybrałem się na Dolny Manhattan z kolegami. Dlatego obraz rozsypującego się WTC zapamiętam do końca życia.
- Gdy zobaczyliśmy migawki telewizyjne, nie mogliśmy uwierzyć w to, co się stało. Byliśmy zszokowani. Przecież większość z moich kolegów zostawiła w Nowym Jorku rodziny. Na szczęście nikt nie ucierpiał, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po pewnym czasie, bo prawie nigdzie nie można było się dodzwonić. Mnie udało się skontaktować tylko z rodzicami oraz córką Julią. Powiedziałem im, że ze mną wszystko OK. To były te najważniejsze dla mnie telefony.
- Na początku kilku Kanadyjczyków postanowiło wrócić do rodzinnego kraju. Jakoś udało nam się ich przekonać, by zostali.
- Teraz już nie, ale początkowo tak. Panował chaos informacyjny, nikt nie wiedział dokładnie ile obiektów zostało zaatakowanych, ile porwanych samolotów. Właściciel hotelu, w którym mieszkamy, rozmawiał nawet z naszym menedżerem o zapewnieniu drużynie specjalnej ochrony. W końcu zrezygnowaliśmy z niej, bo władze Lake Placid uspokajały, że to spokojne miasteczko i nic się nie wydarzy.
- Nikt z nas nie wie, jak będą wyglądać nasze mecze w Nowym Jorku - czy będą specjalne kontrole, ochrona itd. Nikt z nas nie wie też, czy pierwsze mecze sezonu w naszej hali w ogóle się odbędą. Wszyscy mamy jednak nadzieję, że nowojorczycy otrząsną się z tej tragedii. To twardzi ludzie, nie ujawniający emocji, czasami nieprzyjemni dla innych osób. Ale w momencie takiej tragedii natychmiast potrafią się zjednoczyć, nawzajem wspierać i pomagać. Świadczą o tym choćby kilkugodzinne kolejki osób chcących oddać krew przed nowojorskimi szpitalami.