W niedzielę męska reprezentacja polskich lekkoatletów wywalczyła Puchar Europy w Bremie. Polacy, którzy do Superligi awansowali przed rokiem, mieli za zadanie zająć co najmniej szóste miejsce, aby utrzymać się w europejskiej elicie. W tym samym czasie w fińskiej Vaasie kobiety wygrały zawody I ligi i za rok wspólnie z mężczyznami wystąpią w Superlidze.
Szymon Ziółkowski: Utrzymaliśmy się, czyli zadanie wykonaliśmy. A że trochę ponad plan? W tym nie ma żadnej rewelacji. Wszyscy wystartowali tak, jak sobie założyli, nie było żadnych wpadek. Na pewno było w tym trochę szczęścia, bo inne reprezentacje wypadły gorzej, niż się spodziewaliśmy. Ale podobno szczęście sprzyja lepszym.
- Nic nie zmieniło się na plus. Powiem nawet, że w polskiej lekkoatletyce nadal dzieje się bardzo źle. W lutym wystosowaliśmy protest do PZLA, ale nic nie zdziałaliśmy. Cały czas np. są opóźnienia w wypłacaniu stypendiów. Ostatnie dostaliśmy za marzec, a dzięki Bogu mamy koniec czerwca.
W Bremie mówiłem nawet kolegom, że merytorycznie trochę źle się stało, że wygraliśmy, bo teraz ciężko będzie wytłumaczyć, że w PZLA dzieje się źle. Podczas igrzysk w Sydney zdobyliśmy cztery złote medale, w halowych mistrzostwach świata jeden, teraz wygraliśmy Superligę. Pokonaliśmy Niemców, Brytyjczyków i inne reprezentacje, które mają chociażby sprzęt sportowy. A dla niektórych Polaków zabrakło dresów i do Bremy przyjechali w swoich.
- Na tym, że nikt nie dał plamy. Każdy wystartował na swoim dobrym poziomie. Było też kilka rzeczy, które zaskakiwały. Chociażby wynik 2,23 m dający w skoku wzwyż aż drugie miejsce. To rzadkość. Ale to tylko i wyłącznie wina przeciwników. Najważniejsze, że w naszej ekipie do nikogo nie można mieć pretensji.
Czy to zwycięstwo jest wielkim sukcesem? Może wygraliśmy, dlatego że w Bremie zabrakło kilku europejskich gwiazd?
- Na pewno zabrakło, ale każda reprezentacja przyjechała do Bremy po to, by walczyć. Niemcy wypadli co najmniej blado, a nie zapominajmy, że w ich barwach startował mistrz świata w rzucie młotem. Można powiedzieć, że teraz są słabi. To samo dotyczy innych ekip. A my jesteśmy coraz lepsi. Teraz wygramy jeszcze z Amerykanami i będziemy "the best".
- Już po pierwszym dniu wiedzieliśmy, że wygramy Superligę. Walka toczyła się tylko o to, by do końca zawodów nie przytrafiła się jakaś wpadka. Tak naprawdę tylko to mogło pozbawić nas pierwszego miejsca.
- Z pewnością należy do nich Adaś Kolasa. W skoku o tyczce w tak ważnych zawodach poprawił rekord życiowy aż o 17 cm! Na plus zaskoczył nas także kolega Czapiewski, który wygrał na 800 m.
- Nie zapominajmy, że na stadionie sportowiec zawsze zostaje sam i jest zdany tylko na siebie. Ale atmosfera była rzeczywiście fantastyczna, doping niewiarygodny. Zgraliśmy się w boju i wszystko dobrze wyszło.
- Wygraliśmy, bo jesteśmy dobrzy. Nasi poprzednicy też byli, dlatego ciężko wytłumaczyć, dlaczego oni nie wygrywali. Mogę mówić tylko o nas. Według mnie nasza siła polega na zgraniu. Jesteśmy ekipą, każdy każdemu kibicuje. A specyfika tych zawodów polega właśnie na tym, że trzeba ciułać punkty, a nie wygrywać jedną konkurencję, a w drugiej przegrywać.
- Absolutnie nie. Po igrzyskach pytano mnie, czy mamy jakąś polską szkołę rzutu młotem. Nie ma czegoś takiego. Po jednym sukcesie nie można nazywać nas potęgą. Jeżeli będziemy wygrywać przez kolejne pięć lat, to wtedy można się nad tym zastanowić.
- Zawsze trzeba się tego bać. Wiem jedno - za rok na pewno będzie bardzo trudno go powtórzyć. Ale co zrobić? Trzeba wziąć na siebie tę odpowiedzialność.
- Spokojnie. Kolacyjka i spać.
- Wobec tego trzeba zapytać innych zawodników. Ja mówię prawdę.
- Mam nadzieję, że po tym zwycięstwie zostaniemy bardziej docenieni i zauważeni przez PZLA. Do Bremy nie przyjechali przedstawiciele polskich mediów. Oznacza to, że byliśmy skazywani na porażkę. Teraz może wreszcie ktoś zauważy, że nie jesteśmy tacy źli.